Przez następne kilka dni blogować będę (jeśli nic nieprzewidzianego się nie stanie) w miarę regularnie. To dlatego, że nałożyło się na siebie sporo rzeczy, mamy nowy rok i okienko transferowe. Na początek muszę przyznać, że gdy popatrzyłem po wczorajszym meczu z QPR na tabelę Premier League to o mało nie wyszły mi oczy z wrażenia. Po tak koszmarnym początku sezonu Arsenal awansował już na 4 miejsce i widząc to, co się dzieje na innych boiskach EPL trudno uznać to za przypadek
Niezwykle cieszę się, że końca dobiegła pewna seria – Arsenal w końcu wygrał mecz, który oglądałem. W jednym z ostatnich wpisów przyznałem się, że przynoszę pecha. Kanonierzy byli w świetnej formie i wygrywali prawie wszystkie mecze. Los chciał, że wszystkie, żadnego z nich nie oglądałem, a gdy już znalazłem chwilę na meczyk, to akurat wtedy traciliśmy punkty. Mimo to zdecydowałem się obejrzeć spotkanie z Wolves i po raz kolejny pech – remis. Jednak każda seria, nawet ta najgorsza, kiedyś się przecież kończy. Meczu z QPR nie obejrzałem całego, ale jedynie jego drugą połowę. Widziałem więc bramkę van Persiego, która dała nam trzy punkty, a jemu pozwoliła pobić klubowy rekord Henry’ego. Francuzki snajper oglądał mecz z trybun Emirates Stadium, patrząc na poczynania swoich byłych i jednocześnie przyszłych klubowych kolegów. O nim i jego powrocie do Arsenalu napiszę więcej w najbliższym czasie. W 2012 rok wchodzę ze spokojem i przekonaniem, że żadna klątwa na mnie nie ciąży, a Arsenal może wygrywać także te mecze, które oglądam.
Co do samego spotkania – nie był to mecz wielki, jednak na pewno zasłużenie przez nas wygrany. Zagraliśmy dobrze, jako drużyna, bez większych przestojów, z parciem na zwycięstwo. Jeśli miałbym wskazać najsłabszego zawodnika w naszej drużynie, wybrałbym Theo Walcotta, który udowodnił, że wciąż jest jeszcze dzieciakiem i nie bardzo radzi sobie z presją. Dwukrotnie bodajże mógł przesądzić o wyniku spotkania i w obydwu przypadkach zachował się wręcz fatalnie. Jeśli Theo się nie ogarnie i nie weźmie za siebie to według mnie nie powinien być w przyszłości podstawowym zawodnikiem AFC. Z taką psychiką może być rezerwowym, pełnić taką rolę, jaka w tym momencie przypadła Arszawinowi, nic ponad to. Ucieszyło mnie wejście na murawę Gervinho, który rozruszał nasze poczynania w ofensywie. Jednak tak samo jak łatwo dochodził do sytuacji strzeleckich, tak samo łatwo je marnował. To nie do pomyślenia, aby piłkarz na takim poziomie podejmował tak złe decyzje. Gdy trzeba strzelać, Gervinho podaje. Gdy trzeba podać, drybluje, a gdy przydałoby się wejść w drybling, to on wtedy strzela. Ale gdy już raz na jakiś czas podejmie właściwą decyzję, gdy jest w czystej sytuacji i decyduje się na strzał, lub na odegranie do lepiej ustawionego partnera, to przeważnie jest o jakieś pół sekundy spóźniony. Zamiast do bramki pośle piłkę pół metra obok słupka, zamiast odegrać do kolegi, trafi w nogę obrońcy przeciwnego zespołu. Nie wiem, z czego to wynika, ale Iworyjczyk ma po prostu wielkiego, naprawdę wielkiego pecha… wierzę jednak, że wkrótce się przełamie. Naprawdę. W końcu zacznie mu wychodzić to, co sobie założył, jego podania zaczną dochodzić do partnerów, a strzały lądować w siatce. Mówię wam. Trzeba tylko poczekać, na ten jeden moment, który wszystko zmieni. W końcu David Silva, najlepszy w tym momencie piłkarz Premier League, też nie od razu w Anglii błyszczał. Jego okres przejściowy, przyzwyczajenie się do nowych standardów i wkomponowanie do zespołu trwało rok. Dopiero 12 miesięcy po transferze, pieniądze na niego wydane zaczęły się spłacać. Mam tylko nadzieję, że asymilacja naszego skrzydłowego potrwa krócej i jeszcze w tym sezonie pokaże on nam, na co go naprawdę stać.
Jeszcze słówko o Ramseyu. Walijczyk wraca do formy, jaką imponował przed tą fatalną kontuzją, jaką odniósł blisko dwa lata temu. Teraz gra albo bardzo dobrze, albo beznadziejnie. Całe szczęście tych lepszych spotkań jest więcej i choć na początku sezonu Aarona przeklinałem, to teraz coraz bardziej mu ufam. Imponuje mi jego chęć do gry kombinacyjnej i wybieranie tych trudniejszych rozwiązań. Widać, że kilka lat podpatrywania Ceska nie poszło na marne. Rośnie nam naprawdę dobry playmaker, którego nie będziemy musieli się wstydzić w Europie. Jeśli kapitan reprezentacji Walii nam nie odleci i nie uzna, że już teraz jest świetny, tylko dalej będzie ciężko pracował, to wierzę, że wraz z Wilsherem i Songiem na długie lata zadomowi się w środku pola „Kanonierów”. I razem stanowić będą o sile naszego zespołu.
Czwarte miejsce to nie jest szczyt naszych marzeń, ale po tak fatalnym początku sezonu nawet ono było dla nas czystą abstrakcją. Przegrane 8:2 z United, 4:3 z Blackburn Rovers, czy 2:1 z Tottenhamem bolały. Bardzo bolały. Zwłaszcza, że nasi zawodnicy grali tragicznie, bezpłciowo i byli na boisku bez radni. Za każdym razem. Po siódmej kolejce Arsenal zajmował 15. miejsce w tabeli, z zaledwie siedmioma punktami na koncie i stosunkiem bramek 10-16. Był to najgorszy w historii AFC start w ligowych rozgrywkach, nic dziwnego więc, że większość z nas była załamana. Jednak to, co stało się potem było niesamowite. Nasi zawodnicy nie zaczęli nagle grać jakoś olśniewająco, ale w końcu zaczęli punktować. I to jak – od ósmej kolejki wygrali dziewięć spotkań, zremisowali dwa i przegrali tylko jedno – dosyć pechowo, z liderującym tabeli Manchesterem City. Dobrze się patrzyło na ten marsz w górę tabeli, awans o 11 pozycji. To, co wydawało się nierealne zaczęło się sprawdzać. Arsenal w końcu złapał rytm i dzielnie piął się w górę, mając za zadanie odprawić z kwitkiem każdego kolejnego rywala. Trzeba przyznać, że nieco pomogli nam w tym rywale.
Słabiej grać zaczęła Chelsea, która w wygranym meczu z Manchesterem City zaprezentowała się po prostu świetnie. Spotkanie to było jednak dla podopiecznych AVB tak bardzo wyczerpujące, że w kolejnych czterech kolejkach ani razu nie potrafili wygrać. Remisowali kolejno z Wigan (!), Tottenhamem i Boltonem, aż w końcu w ostatnim meczu 2011 roku polegli na Stamford Bridge z Aston Villą. Dzięki słabszej formie „The Blues” wskoczyliśmy na czwarte, jakże upragnione miejsce. Zakończenie roku w „Top Four” może oznaczać tylko jedno – ten najcięższy okres mamy już chyba za sobą i teraz powinno być tylko lepiej. W dodatku właśnie otwarte zostało okienko transferowe i choć wiem, że to głupie i naiwne, to wierzę, że jednak się wzmocnimy. I że nowym zawodnikiem nie będzie tylko wypożyczony z MLS Henry, ale że naprawdę pozyskamy kogoś godnego uwagi, kto wzmocni naszą drużynę i zwiększy rywalizację w składzie. Choć teraz to już ucichło, to jeszcze tydzień temu sporo mówiło się o transferze Yoanna Gourcuffa z Olympique Lyon. Mi z kolei marzy się uniwersalny boczny obrońca, bo tę pozycję mamy w tym momencie obsadzoną najsłabiej. Jednak plany transferowe Wengera to już materiał na osobny wpis. Podobnie jak dobra forma Tottenhamu, o której też chciałem tu wspomnieć. Spurs grają w tym sezonie naprawdę dobrze i jest to prawdopodobne, (odpukać, wypluć, odszczekać) że skończą sezon na wyższej pozycji niż Arsenal. Sądzę jednak, podobnie jak Wojtek, że już niedługo „Koguty” zaczną grać gorzej, zgubią gdzieś tę formę i spadną w dół tabeli. w tym momencie mają nad nami trzy punkty przewagi i jeden mecz rozegrany mniej. To jednocześnie dużo, ale i niewiele. Wystarczą zaledwie dwa mecze, aby sytuacja się diametralnie zmieniła i żeby to właśnie Arsenal patrzył na sąsiada zza miedzy z góry. Tak właśnie było przez ostatnie kilkanaście (kilkadziesiąt?) lat i wiem, po prostu wiem, że tak będzie i teraz.
Jeszcze słowo o Sir Aleksie i spotkaniu United – Blackburn. Szkot obchodził wczoraj swoje 70. urodziny, jednak nie dane było mu ich świętować. A już na pewno nie robił tego w tak dobrym nastroju, jak przez kilka ostatnich lat. MU przegrało z niżej notowanym rywalem, a „klasą” po raz kolejny błysnął de Gea, za którego przed sezonem „Diabły” zapłaciły ponad 20 milionów euro. Hiszpański golkiper najpierw dał założyć sobie siatę, a potem leżał grzecznie na murawie obserwując jak przeciwnicy wpychają piłkę do jego bramki. Gorszego prezentu swojemu nowemu szkoleniowcowi 21-letni bramkarz podarować po prostu nie mógł. W każdym bądź razie dużo zdrowia SAF! Nie będę życzyć wszystkiego najlepszego, bo to rodziłoby konflikt interesów, ale zdrowia nigdy za wiele! Więc dużo, dużo zdrowia.
A ja z niecierpliwością czekam na kolejne mecze – ten z Fulham obejrzę na pewno. Nie boję się już, że przeze mnie znowu nie wygramy.