Po drugiej stronie lustra

Jeszcze dwa lata temu liczyliśmy kolejne sezony bez porażki w derbach Północnego Londynu. Przez ponad dekadę trwaliśmy w słodkim śnie, w którym Tottenham górą po prostu być nie może. Od 1999 roku Spurs wygrali z Arsenalem zaledwie raz – w 2008 roku, w półfinale Carling Cup. Spotkanie zakończyło się wynikiem 5:1, co wprawiło w osłupienie nie tylko nas, ale pewnie i 80% kibiców Kogutów. Jednak kogo obchodzi jakiś tam Puchar Ligi, kiedy największe emocje budzi w nas wszystkich Premier League, a tam jesteśmy przecież niepokonani. Tak było. I nadszedł wtedy ten cholerny 2010 rok, w którym wszystko się zmieniło.

Świat stanął na głowie

Tak naprawdę to wszystko zaczęło się 22 stycznia 2008. To właśnie wtedy odbył się ten felerny pojedynek w ramach powtórzonego półfinału Carling Cup. Kto by pomyślał, że dzieci Wengera, które tak bezlitośnie w ciągu ostatnich dziewięciu sezonów lały swoich sąsiadów, pozwolą się tak stłamsić? Wiadomo, żadna, nawet najlepsza passa nie trwa wiecznie, ale żeby od razu 5:1? To bolało, nawet bardzo. Jednak cóż, stało się. Nic nie można było na to poradzić, jedynie pocieszać się, że wszystko przez to, że graliśmy rezerwami, a Tottenham najsilniejszym składem. Że były to tylko mało znaczące rozgrywki CC. Że zawodnicy Tottenhamu byli bardziej zmotywowani i widząc naprzeciwko siebie zgraję chłopców, zamiast piłkarzy, postanowili ruszyć ostro do ataku, aby stworzyć historię. Bo przecież nie mogli wyobrazić sobie lepszego momentu, na wygraną z odwiecznym rywalem. Stało się i tyle. Jednak od tamtej pory to wszystko zaczęło wyglądać trochę inaczej.

Zawodnicy Spurs zorientowali się, że Kanonierów jednak da się pokonać, że nie są ekipą z innej planety, a te wszystkie nieudane spotkania od 1999 roku można potraktować jako jeden wielki zbieg okoliczności. Tak więc dziewięć miesięcy popamiętanym zwycięstwie przyszła pora na ligowy pojedynek na Emirates, który miał przypomnieć Kogutom gdzie jest ich miejsce. Co prawda straciliśmy gola jako pierwsi, ale wszystko szybko wróciło do normy i w 64. minucie na tablicy wyników świeciło się piękne 3:1, a cztery minuty później 4:2. I gdy wszyscy cieszyliśmy się już z trzech cennych punktów w 89 minucie fatalny błąd popełnił na środku boiska Gael Clichy, który przewrócił się na piłce. Tę przejął Jermaine Jenas i po pięknym rajdzie i jeszcze lepszym uderzeniu zmieścił ją w prawym górnym rogu bramki Manuela Almunii. A cztery minuty później było już 4:4. Na strzał z około 23 metrów zdecydował się Luka Modrić, piłka trafił w słupek, dopadł do niej Aaron Lennon i skierował ją do pustej bramki. Można było poczuć, że coś jest nie tak. Przecież mecz mieliśmy już wygrany, Spursi dostali nauczkę i dowiedzieli się, że na dobry wynik z Arsenalem mogą liczyć tylko od święta. Ale nie, w ostatniej chwili wypuściliśmy z ręki trzy punkty i pozwoliliśmy kibicom i piłkarzom Tottenhamu żyć w nadziei na lepsze jutro. Warto zauważyć, że był to drugi mecz Harry’ego Redknappa w roli szkoleniowca Kogutów.

Wszystko na opak

No i przyszedł ten wspomniany wcześniej felerny rok numer 2010, który przyniósł pierwszą od 11 lat ligową porażkę z Kogutami. 14 kwietnia 2010 roku. Ależ to było dziwne uczucie. Pamiętam, że oglądałem to spotkanie w Tifosi – lubelskim pubie dla kibiców, w którym zbierają się fani różnych zespołów, aby wspólnie obejrzeć mecz ich ulubieńców. Było nas ze 20 osób, siedzieliśmy na schodach przed wielką plazmą. Obwiązani szalikami, każdy w czerwonej koszulce z białymi rękawkami, lub w żółtej, wyjazdowej. Było głośno, nawet bardzo głośno – ten kto nie śpiewał „And it’s Arsenal” mógł równie dobrze nie przychodzić. Przyprowadziłem na ten mecz ze sobą dobrą koleżankę, fankę Tottenhamu, żeby mogła sobie spokojnie obejrzeć jak jej ukochany zespół dostaje kolejne lanie od rywala zza miedzy. Oczywiście nikt, oprócz mnie nie wiedział, że Ola jest fanką Kogutów. Ona sama też się tym nie chwaliła, mecz oglądała spokojnie, przy golach dla swojej drużyny ukrywała radość najbardziej jak tylko się da. Gdybyśmy wygrali, to pewnie zaraz wszystkim bym rozgadał, że mamy tu Kurkę, którą trzeba pocieszyć po żałosnym spotkaniu. Ale to Tottenham wygrał 2:1 i zdecydowałem, że lepiej nic nie mówić. Ola była tego samego zdania.

Ale wracając do meczu – gola na 1:0 strzelił Danny Rose, dla którego był to debiut w najwyższej klasie rozgrywkowej. Od tamtej pory wielkiej kariery w barwach Kogutów nie zrobił – nie gra wcale, a jeśli już od święta pojawi się na boisku, to zaledwie na kilka ostatnich minut. W tym sezonie rozegrał 12 spotkań – pięć w BPL (wszystkie z ławki, razem 56 minut), cztery w Lidze Europy i trzy w Pucharze Anglii (wszystkie w pierwszym składzie). Jednak wymarzonego debiutu nikt mu już nie odbierze.Chwilę po przerwie na 2:0 podwyższył Bale i stało się jasne, że punkt zdobyty w tym spotkaniu będzie dla nas sporym sukcesem. Jednak stać nas było tylko na jedno trafienie – na pięć minut przed końcem spotkania gola strzelił ulubieniec londyńskiej (i nie tylko) publiczności Nicklas Bendtner. Gol Duńczyka był oczywiście bezwartościowy, nie dał nam choćby jednego oczka i stało się jasne – Tottenham po blisko 11 latach przerwy wygrał pojedynek ligowy z Arsenalem. Nasze twarze pełne były niedowierzania, jakby ktoś zrobił nam głupi żart. Wszyscy wierzyliśmy chyba, że piłkarze za chwilę wrócą na boisko aby rozegrać dalszą część meczu. Twarz Oli nie przedstawiała żadnych emocji, prawdziwy poker face. Zdałem sobie wtedy sprawę, że jak bardzo musiała się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć i nie zacząć krzyczeć z radości.
Tragedia no.

20 listopada 2010. Mimo, że następny sezon, to jednak wciąż ten sam przeklęty rok. Arsenal mimo prowadzenia 2:0 do przerwy w ostatecznym rozrachunku przegrywa z Tottenhamem U SIEBIE 2:3. Spotkania nie oglądałem, bo byłem akurat w pracy – hamburgery w McDonald’s same się nie usmażą. Od razu uprzedzam dalsze pytania – nie już nie pracuję dla fast fooda spod znaku klauna. Mecz jednak przeżywałem wewnętrznie i chcąc nie chcąc zastanawiałem się jak tam idzie Kanonierom. Gdy skończyłem pracę, pierwsze co zrobiłem to oczywiście bieg do telefonu i sprawdzenie wyniku. Nie musiałem jednak się nawet łączyć z Internetem – już czekał na mnie sms od Oli. Nie pamiętam już dokładnie co napisała, ale było to coś w stylu „Chłopcy Arsenalu po raz kolejny udowodnili, że to tylko chłopcy. Gratki.” Wtedy wiedziałem, że coś poszło nie tak i kilka sekund później, gdy sprawdziłem wynik na LiveScore.com zrozumiałem, że przegraliśmy drugi ligowy mecz z Tottenhamem z rzędu. W dodatku na Emirates. Szlag. 

Przepraszam za jakość wideo, ale nic lepszego niestety nie znalazłem.

Niemocy ciąg dalszy

Kolejny, 2011 rok Spursi także zakończyli bez porażki w derbach Północnego Londynu. 20 kwietnia pojedynek na White Hart Lane skończył się wynikiem 3:3 (pomimo naszego prowadzenia 1:3), a 2 października przegraliśmy na tym samym stadionie 2:1. Było to zaledwie kilka miesięcy temu i każdy z nas pewnie doskonale ten mecz pamięta. Było to jedno z tych cholernie słabych spotkań z początku sezonu, w których nic nam nie wychodziło. Gola na 1:0 zdobył Rafael van der Vaart, który bardzo upodobał sobie spotkania z Arsenalem i w każdym kolejnym prezentuje się coraz lepiej. Niech za komentarz służy statystka – Holender w czterech spotkaniach przeciwko Kanonierom strzelił pięć bramek i zaliczył dwie asysty. Lepszym wynikiem w meczach z Arsenalem pochwalić może się chyba tylko Didier Drogba… sprawdzone: Drogba 14 spotkań przeciwko AFC, 13 goli i cztery asysty. Jak oni to robią? Ale odchodzę od tematu – wyrównanie dał nam gol Ramseya z 51. minuty. Walijczyk po podaniu Songa z lewej strony boiska, z trzech metrów wpakował piłkę pod porzeczkę bramki Brada Friedela. Potem jednak decydujący cios zadał Kyle Walker i skończyło się 2:1. 

Już jutro czekają nas kolejne derby – tym razem na Emirates i tym razem to nie my będziemy faworytem. Co więcej, będzie to pierwszy od niepamiętnych czasów sezon (dokładnie od rozgrywek 1994/95), który Tottenham zakończy na wyższej pozycji od Arsenalu. Nawet jeśli Spurs nie zdobędą mistrzostwa, co też jest już raczej przesądzone (siedem punktów straty do City to nie jest wcale dużo, ale trudno wyobrazić sobie, aby Obywatele nagle zaczęli seryjnie tracić punkty), to i tak będą mieli powody do radości. Pewny udział w następnej edycji Ligi Mistrzów, czyli kupa kasy do zebrania i zakończenie sezonu przed odwiecznym rywalem. Tak udanego sezonu nikt się na White Hart Lane zapewne nie spodziewał, a jeśli już o tym myślał, to z pewnością głośno o tym nie mówił. Nie macie wrażenia, że nagle znaleźliście się po drugiej stronie lustra, w której wszystko dzieje się inaczej? Że Arsenal i Tottenham zamieniły się miejscami i trudno jest nawet wytłumaczyć kiedy i dlaczego? Teraz to nam kibice Spurs liczą mecze bez wygranych derby i to oni patrzą na nas z góry. To Tottenham jest wyżej w tabeli i to Tottenham jest traktowany poważniej. Jakieś dziwne to wszystko.