To był jeden z tych meczów, w których po prostu nie wypada odpuścić, pogodzić się z wyższością rywala i mimo wszystkich przeciwności losów należy walczyć o jak najlepszy wynik. Derby z Tottenhamem są dla kibiców Arsenalu na tyle ważne, że są oni gotowi wybaczyć swoim ulubieńcom poprzednie niepowodzenia, byleby cieszyć się ze zwycięstwa w bitwie o dominację w Północnym Londynie. Po pięknym 5:2 można, na kilka najbliższych dni, zapomnieć o porażkach z Sunderlandem w FA Cup i AC Milan w Lidze Mistrzów. Po serii słabszych wyników Kanonierzy wreszcie dali nam powód do dumy i zadowolenia.
Mecz odbył się w najważniejszym chyba momencie sezonu. Wyglądało na to, że szykuje się nam powtórka z zeszłego sezonu, kiedy niepowodzenie w finale Carling Cup pociągnęło za sobą serię porażek. Dokładnie rok temu Arsenal przegrał z Birmingham w finale tych rozgrywek, a potem musiał uznać wyższość Barcelony w Lidze Mistrzów, Manchesteru United w FA Cup i kilkunastu zespołów w Premier League. Ta jedna felerna porażka pociągnęła za sobą całą serię tzw. niefortunnych zdarzeń. Naszym zawodnikom nie wychodziło zupełnie nic i trzeba było się pogodzić z tym, że kolejny sezon został przegrany.
Wyglądało na to, że w tym roku szykuje się nam powtórka z rozrywki – najpierw lanie od Milanu w LM, a potem, jakby na potwierdzenie tej tezy, beznadziejny mecz na kartoflisku w Sunderlandzie i pożegnanie z Pucharem Anglii. Było to o tyle przykre, że tuż przed meczem Wenger opowiadał jak to zależy jemu i całej drużynie na wygraniu w tym spotkaniu – przecież to najstarsze rozgrywki piłkarskie na świecie, walka o prestiż, a poza tym trzeba odkupić winy w oczach kibiców po beznadziejnym spotkaniu na San Siro. A wyszło jak zwykle. Dla wielu ekspertów mecz z Tottenhamem miał być kolejnym spotkaniem, w którym Kanonierzy dostaną kilka bramek, a potem będą musieli się gęsto tłumaczyć, co tym razem nie wyszło.
Ależ to słodkie uczucie utrzeć nosa tym wszystkim znawcom, a do tego zobaczyć miny kibiców Tottenhamu, którzy nie z niedowierzaniem patrzyli na to co się dzieje na boisku. Wydawało mi się, że to spotkanie zostanie rozegrane w głowach naszych zawodników, jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego i początek meczu potwierdzał moje przypuszczenia. Niestety już w czwartej minucie pechowo straciliśmy bramkę, a na dodatek Gareth Bale w 34. minucie po raz kolejny udowodnił, że bardziej pasuje do ligi hiszpańskiej, niż angielskiej. Niech już pójdzie śladami Cristiano Ronaldo i przeprowadzi się na półwysep Iberyjski, tam, gdzie nurkowanie traktowane jest jako jedna z podstawowych umiejętności futbolistów. Czy tylko ja jestem zdania, że sprawą symulujących zawodników powinny zająć się związki piłkarskie? Czemu niemożna nakładać na nich kar po meczach? Jeśli wymusił karnego, to niech teraz sobie odpocznie ze dwa spotkania – traktować ich tak samo jak brutali, którzy za swoje grzeszki muszą cierpieć. Wtedy szybko by się nauczyli, że karny, czy kartka dla rywala nie są warte teatru.
Ale wracając do meczu – Arsenal przeważał, częściej był przy piłce, stwarzał sobie sytuacje bramkowe, był drużyną po prostu lepszą. I gdy zawodnicy Kogutów wyszli na dosyć bezpieczne prowadzenie 2:0 uwierzyli chyba, że nic złego im się już nie stanie, że będący w dołku rywale już się nie podniosą. I wydaje mi się, że gdyby był to mecz z każdą inną drużyną, niż z Tottenhamem, to już by się nie podnieśli. Że podobnie jak z Sunderlandem czy Milanem szybko pogodzili się z wynikiem i nie próbowaliby odwrócić losów spotkania. Jednak tak jak pisałem w pierwszym zdaniu – z Tottenhamem odpuścić po prostu nie wypada.
Świetny był jak zwykle van Persie, bardzo dobre zawody rozegrali Sagna i Arteta, ale i tak wszystkich na głowę pobił Rosicky. Kapitan reprezentacji Czech był po prostu niesamowity – tak dobrego spotkania w jego wykonaniu nie pamiętają chyba nawet najstarsi górale. Już ostatnio widać było, że powoli wraca do wysokiej dyspozycji i że sporo będziemy mieli z niego pożytku. Jednak w niedzielę zaskoczył chyba sam siebie. I nie chodzi tu tylko o to, że zanotował pierwsze od ponad dwóch lat ligowe trafienie (poprzednio wpisał się na listę strzelców 9 stycznia 2010 roku w zremisowanym 2:2 meczu z Evertonem). Tomas walczył w środku pola, zaskakiwał kreatywnymi zagraniami i dokładnymi podaniami, nie bał się wziąć na siebie ciężaru gry i był prawdziwym liderem środka pola. Czyli w wielkim skrócie był dokładnym przeciwieństwem Ramsey’a. Zaprezentował wszystkie walory, których brakuje Walijczykowi. I oczywiście docenionych przez kibiców, którzy w internetowym głosowaniu wybrali go najlepszym piłkarzem spotkania. Żeby nie było jednak za pięknie tuż po meczu okazało się, że te przebiegnięte kilometry coś go jednak kosztowały – Czech nabawił się kontuzji pleców i jego występ w sobotnim meczu Liverpoolem stoi pod znakiem zapytania. Cóż, w końcu jest zawodnikiem Arsenalu, powinniśmy się już do tego przyzwyczaić. Aha, jeszcze słówko o Theo – anglik dalej mnie nie przekonuje. Strasznie boi się wziąć na siebie odpowiedzialność i dokonywać wyborów. Bo jak inaczej można wytłumaczyć to co zrobił w pierwszej połowie, gdy zamiast biec z piłką mając przed sobą bramkę Kogutów zdecydował się bezmyślnie oddać futbolówkę van Persiemu? Później jeszcze zmarnował dwie dogodne sytuacje, ale całe szczęście odkupił swoje winy dwoma trafieniami w drugiej części meczu. Jednak wtedy już strzelić musiał – przy tylu zmarnowanych w tym sezonie szansach coś wpaść przecież kiedyś musi. Dalej jednak twierdzę, że Theo, w obecnej dyspozycji i w obecnym stanie mentalnym jest zawodnikiem na ławkę, który może narobić wiatru po przerwie, nic ponadto.
Dobrze by było, gdyby to spotkanie zadziałało na naszych zawodników mobilizująco i wyciągnęli oni z niego wnioski. Że nawet, jeśli sytuacja jest beznadziejna, to jednak da się wyjść na swoje. Że mają oni odpowiednie umiejętności, aby to zrobić, jeśli tylko im się chce. Że za dotychczasowe porażki, oczywiście nie wszystkie, ale takie jak np. z Sunderlandem, winne są ich głowy i najzwyczajniejsze w świecie niechciejstwo (istnieje w ogóle takie słowo?). Niech uwierzą oni w końcu w siebie i w to, że są w stanie sprostać wymaganiom fanów i sprawić nam radość. A wymagań nie mamy przecież dużych.
Kto by nie chciał obejrzeć tego jeszcze raz? ;)