27 lutego 2011 - Dzień, jak codzień


A jednak nie. To nie był ten dzień.

27 lutego 2011 na zawsze pozostanie dla mnie datą przedstawiającą naszą nieporadność. Czyli taką samą jak każda inna w ostatnich sześciu latach. A być może, wspomnienie o niej zaboli jeszcze bardziej. Miał być premierowy Puchar Ligii dla Wengera i trzeci dla Arsenalu. Miało być pierwsze od sześciu lat trofeum, pierwsza część poczwórnej korony, a przede wszystkim pokazanie tym niedowiarkom, że nasi chłopcy dorośli. Zostało rozczarowanie, smutek i poczucie winy, że znowu dałem się im nabrać.
Najgorsze jest to uczucie po przegranym finale. Żadna wściekłość, żadne wkurwienie, żadna złość. Najzwyklejszy na świecie żal i smutek - marafczyk
Oto wiadomość z Twittera, którą pozwoliłem sobie zacytować w tym miejscu. Słowa niezwykle trafne, świetnie oddające to, co czułem zarówno parę minut po meczu, jak i to, co czuję teraz, parę godzin później. Mimo, że zdążyłem już ochłonąć, smutek i żal pozostały. A doszły do nich niepokój, niepewność i pewnego rodzaju lęk. Tak bardzo jak byłem przekonany, że te trofeum pociągnie za sobą lawinę kolejnych, tak teraz boję się, że ta porażka przedłuży naszą passę niepowodzeń. 

Brak wiary w siebie, lęk przed kolejnym niepowodzeniem, przygniatająca presja publiczności, bądź po prostu zwykła trema. Te czynniki od dawna towarzyszą naszym chłopcom (będę tak długo nazywał ich w ten sposób, aż sami udowodnią mi, że już nimi nie są). Dzisiaj była ogromna szansa, by wszystkie je pokonać, wszystkie za jednym razem. Żadnego braku wiary, lęków czy tremy. Kanonierzy zostaliby jedną z najmłodszych drużyn w historii angielskiej piłki, która Puchar Ligii – czego oni mieli by się, więc bać?! Pierwsze koty za płoty i jedziemy dalej… niestety…

Wiadomo, można przegrać z ostatnia w tabeli drużyną, a tydzień później sięgnąć po Puchar Mistrzów. Można spaść ze swoim klubem do drugiej ligi i zdobyć Mistrzostwo Świata. Futbol nie takie rzeczy widział. Ale zawodnicy, którzy tego dokonywali mieli jedną wspólną cechę: byli zwycięzcami. Mieli przysłowiowe jaja, wiedzieli, czego chcą i wierzyli, że mogą to osiągnąć. Ale nie zapomnieli przy tym ostro zasuwać na boisku. A więc wszystko, czego nam dzisiaj zabrakło. Zabrakło jaj – zastąpiły je (zupełnie dla mnie niezrozumiałe) pycha i olanie przeciwnika. Zabrakło zaangażowania, a zamiast niego było pełno oddawania piłek do pierwszego z brzegu partnera i stania w miejscu. Zabrakło chęci zwycięstwa – było przekonanie, że mecz jest z góry wygrany. Ten mecz przegraliśmy już w szatni (+ koszmarne zmiany Papy Wengera).

Tak na dobrą sprawę, mecz powinien się dla nas skończyć już w 2’ minucie. Szczęsny sfaulował w sytuacji sam na sam Żigicia i sędzia powinien pokazać mu czerwoną kartkę i dać Birmingham karnego. Zamiast tego spalony, którego nie było. Szczerze przyznam, że miło jest zobaczyć sędziego raz na ruski rok mylącego się na naszą korzyść, naprawdę rzadki przypadek :)  

Jeszcze jeden wątek: Tomas Rosicky. Kto pamięta jego dobry mecz dla Arsenalu w przeciągu ostatnich trzech sezonów? Nikt? No to nie jestem sam… Nie oszukujmy się - Tomas jest tragiczny. Wolny zarówno w bieganiu, graniu piłką, jak i w myśleniu. Zamiast uderzać piłkę normalnie, gdy znajduje się 3 metry przed bramką, zaczął się obracać, chcąc strzelić gola piętą. W piłkę oczywiście nawet nie trafił. Ciągłe podania do tyłu, bądź za plecy, spowalnianie naszych akcji i te niechceniemusię. Dreptał w miejscu, jakby w meczu grał za karę. Tylko tajemnicą Wengera pozostaje, czemu nie zmienił go jeszcze w pierwszej połowie, bądź w przerwie. Zamiast tego ściągnął z boiska tych dwóch panów, którzy akurat się starali. O ile zmiana RvP (ze względu na odniesioną kontuzję) jest dla mnie zrozumiała, o tyle zdjęcie Arszawina i pozostawienie Rosy na boisku to zbrodnia przeciwko Klubowi. Wenger naprawdę tak bardzo nie chce wygrać żadnego pucharu?