Dokładnie tyle potrzebował Thierry Henry, żeby po raz drugi uruchomić swój licznik goli zdobytych dla Arsenalu. Henryk pojawił się na boisku w 68 minucie, gdy Kanonierzy nie bardzo potrafili się na boisku ogarnąć, wykorzystać stworzonych sobie sytuacji do strzelenia gola. Aż tu nagle do piłki dopadł on i niewiele myśląc, jak za najlepszych czasów, posłał ją w długi róg bramki strzeżonej przez golkipera rywali.
Już w momencie, gdy Titi wbiegał na boisko na stadionie zawrzało, wszyscy skandowali jego imię, darli się ile sił w płucach. Gdy dochodził do piłki słychać było gromkie brawa. A gdy wpisał się na listę strzelców, kibice zgromadzeni na Emirates Stadium wręcz oszaleli. Tak głośno i radośnie po jednej, zwykłej wydawałoby się bramce, kibice nie cieszyli się już dawno. I nie mam tu na myśli tylko tych zgromadzonych na trybunach, ale wszystkich śledzących przebieg meczu z Leeds przed telewizorami i komputerami. Ja na przykład zacząłem drzeć się jak wariat skakać po pokoju i tylko uważałem, żeby przypadkiem łza nie poleciała. A było blisko. Cała rodzina patrzyła się na mnie jak na wariata i tylko brat wiedział, a raczej domyślał się, co czuję. I widząc moją radość mruczał sobie pod nosem, żeby do Lyonu wrócił Juninho. Przynajmniej na jedno spotkanie, bo on też chciałby jeszcze raz zobaczyć w koszulce swojej ukochanej drużyny tego, który zrobił dla klubu najwięcej.
Wczoraj zmieniła się historia. Od wczoraj magiczną liczbą nie jest już 226. Henry, wykorzystując jedyną sytuację bramką, w jakiej się znalazł, strzelił gola numer 227 z armatką na piersi. Po pięciu latach przerwy, król powrócił do swojego królestwa i to w takim stylu, którego nikt by się nie powstydził. Tuż po meczu napisał do mnie kolega, kibic Barcelony, który stwierdził, że „właśnie do niego doszło, dlaczego kibicuję Arsenalowi, bo to, co zrobił dzisiaj Henry, to się nie mieści w głowie. Żywa legenda!”. Trudno się z nim nie zgodzić.
Wczoraj zmieniła się historia. Od wczoraj magiczną liczbą nie jest już 226. Henry, wykorzystując jedyną sytuację bramką, w jakiej się znalazł, strzelił gola numer 227 z armatką na piersi. Po pięciu latach przerwy, król powrócił do swojego królestwa i to w takim stylu, którego nikt by się nie powstydził. Tuż po meczu napisał do mnie kolega, kibic Barcelony, który stwierdził, że „właśnie do niego doszło, dlaczego kibicuję Arsenalowi, bo to, co zrobił dzisiaj Henry, to się nie mieści w głowie. Żywa legenda!”. Trudno się z nim nie zgodzić.
Nie często mamy okazję oglądać takie powroty, więc tym bardziej, trzeba docenić ich wagę. Takiego wieczoru jak wczorajszy, nie mamy prawa zapomnieć, bo drugi raz już czegoś takiego nie przeżyjemy. W tym momencie mam tylko nadzieję, że Wenger zadzwoni do Nowego Yorku i będzie starał się dogadać z włodarzami i sztabem szkoleniowym NY Red Bull, aby pozwolili Henrykowi zostać w Londynie do końca sezonu. Powinien dzwonić do nich po pięć razy dziennie, aż w końcu dla świętego spokoju się zgodzą. Wiemy, jak uparty potrafi być Boss, więc niech w końcu zrobi z tego użytek i niech dzwoni i dzwoni i dzwoni. Bo Henry jest tym zawodnikiem, który będzie w stanie zrobić różnicę w momencie, gdy nam nie idzie – zupełnie tak jak wczoraj. Ile to Kanonierzy strzałów oddali? 24. A ile celnych? 3. Prawdziwy brytyjski humor. Zawodnicy Leeds w tym samym czasie zaledwie siedmiokrotnie uderzali piłkę w kierunku bramki Szczęsnego, ale aż czterokrotnie (sic!) robili to celnie, czyli o jeden raz więcej niepokoili Wojtka niż nasi Andrew Lonergana. Gdyby nie Henryk, to mecz zakończyłby się wynikiem bezbramkowym, bo nasi za każdym razem walili Panu Bogu w okno. Im mocniej, im wyżej, im bardziej do boku, tym według nich lepiej. Uderzać wszędzie, byleby nie w światło bramki. Ot taki nowy pomysł na zabawę ze słabszym przeciwnikiem. Humoru do tego typu gierek nie miał francuski snajper, który wykorzystał już pierwszą swoją szansę i dał nam prowadzenie, a jak się okazało i zwycięstwo. Widząc go cieszącego się z kibicami, z Wengerem i z kolegami z zespołu poczułem się jakbym widział przeszłość. Arsenal 1:0 Leeds, Henry 78’. No prawdziwy powrót do czasów dzieciństwa.
I to właśnie on jest potrzebny klubowi, aby zakończyć ten sezon na przyzwoitym miejscu. Nie Chamakh, nie Park, ale właśnie Thierry. To on robi różnicę, to on zachowuje spokój nawet w takich sytuacjach jak ta wczorajsza. To on ma instynkt zabójcy i to on jest liderem z prawdziwego zdarzenia. Panie Wenger, musimy Henia zatrzymać w klubie do końca sezonu, sam Pan widział, co wczoraj wyczyniał Chamakh. Z nim Anglii, ani Europy nie zwojujemy. Dobrze, że Marokańczyk na parę tygodni zniknie z klubu, może na afrykańskich boiskach przypomni sobie jak grał za swoich dobrych czasów, jak skutecznym napastnikiem niegdyś był. Niech jedzie i niech wróci silniejszy i bardziej pewny siebie. Jeszcze parę dni temu pisałem, że Henry nie będzie zbawicielem, ale jedynie uzupełnieniem składu. I dalej to podtrzymuje. Jednak podtrzymuje też to, że Henry jest lepszym piłkarzem od Chamakha i to pomimo znaczącej różnicy wieku. Wciąż naszym najgroźniejszym snajperem pozostaje van Persie, ale Francuz z pewnością będzie dużo bardziej przydatny, niż Marokańczyk. O Parku, z przyzwoitości, wspominać nawet nie chcę. Doprawdy nie rozumiem idei transferu Koreańczyka, jeśli Wenger nawet nie daje mu szans gry. Mimo paru spędzonych już u nas miesięcy, Park wciąż jest wielką niewiadomą i mało kto może cokolwiek o nim powiedzieć. Jednak, póki co, jest Henry i powinien załatać dziurę, jaka powstanie podczas nieobecności Gervinho w najbliższych tygodniach. A że Iworyjczyk jest efektownym, ale mało efektywnym zawodnikiem, to wszyscy chyba odetchniemy z ulgą.
Ale, ale. Żeby nie było tak pięknie – wypadł nam kolejny obrońca. A właściwie to pomocnik, który ze wszystkim znanych powodów, do gry w defensywie był zmuszony. Kilka najbliższych tygodni na L4 spędzi Coquelin. To już prawdziwa tragedia. Kontuzjowani są Sagna, Santos, Gibbs, Jenkinson, Vermaelen, a teraz wypadł jeszcze Coquelin. Ten, który go wczoraj zastąpił Nico Yennaris za bardzo nie odstawał od reszty zespołu i w sumie złego słowa o nim powiedzieć po wczorajszym występie nie można. Może na Sweansea jakimś cudem to jeszcze starczy, ale potem gramy z United i to już nie będzie taka miła przeprawa. Miquel, Squillaci, Koscielny, Per, wracający po kartce Djourou, no i Yennaris. Naprawdę jest, w czym wybierać…
Jednak o problemach kadrowych i o najbliższym spotkaniu w następnym wpisie, za kilka dni. Na koniec króciutkie info, dla tych, którzy jeszcze nie czytali, nie słyszeli – dzięki wczorajszemu zwycięstwu, w czwartej rundzie FA Cup zagramy, także na Emirates, z Aston Villą. Spotkanie odbędzie się 28. lub 29. stycznia.
4 Comments
Miło się czyta, ale raczej nie liczyłbym na to, że Henry zostanie z Arsenalem do końca sezonu. Chciałbym, zeby tak było ale Red Bullsi sie na to nie zgodzą.
Też tak myślę. Jednak trzeba próbować, bo Henry jest nam potrzebny. Chamakh i Park to jednak nie jest to, a Henry potrafi strzelić gola mając w meczu jedną sytuację. Jeśli by z nami został do końca sezonu, to byłoby coś wspaniałego.
Ja bym poświęcił jeszcze osobne zdanie Songowi, którego kolejne świetne podanie po raz kolejny zostało zamienione na bramkę. I pomyśleć że parę sezonów temu wielu kibiców go przekreślało ;)
napisz petycję do wengera żeby auri został