Bye bye Titi

No dobra, niech podniesie rękę każdy z was, kto myślał, że Thierry Henry wracając do Londynu osłabi swoją legendę, rozmieni ją na drobne. Że nie nawiąże do swoich dawnych osiągnięć, bo przecież od dwóch lat przebywa na „wakacjach” w Nowym Yorku. Jak ktoś, dla kogo gra w piłkę jest ostatnio bardziej hobby niż poważnym zajęciem, ma szansę rywalizować w najsilniejszej piłkarskiej lidze Europy? No więc ręce do góry, tylko szczerze, bo przecież i tak nikt was teraz nie widzi.

A ilu z was uroniło łzę wzruszenia, gdy okazało się, że nikt inny jak właśnie Henry jest tym, który pokonał dobrze dysponowanego bramkarza Leeds United i dał Arsenalowi awans do dalszej fazy FA Cup? Drużynie zupełnie nie szło, Andriej Arszawin, Marouane Chamakh i Theo Walcott co raz marnowali dobre sytuacje do zdobycia gola, a Aaron Ramsey zupełnie radził sobie w środku pola. nie wyglądało to dobrze – Kanonierzy co prawda przeważali, ale gdy przychodziło co do czego, byli jakby bezradni, bez pomysłu na ten ostateczny cios. Wtedy na boisku pojawił się Titi. Z początku niewidoczny, nieco przygaszony. Po dziesięciu minutach zaatakował z ukrycia, jak najlepszy drapieżca. Dopadł do piłki, przyjął ją sobie w polu karnym i spokojnym strzałem w kierunku dalszego słupka bramki pokonał golkipera gości.




Kto z was w tym momencie NIE zapiał z radości? Nie zaczął skakać po pokoju jak wariat ciesząc się jakbyśmy właśnie wygrali Ligę Mistrzów? Są takie momenty w życiu kibica, w których nie sposób jest zapanować nad emocjami. Z całą pewnością był to taki moment. Do klubu, który się kocha wraca piłkarz, którego nazwisko jest synonimem sukcesu. Piłkarz, który dla Arsenalu znaczy tak wiele, że zdecydowano się postawić mu pomnik przed stadionem. Pomnika nie doczekali się del Piero, Totti, Maldini, Raul, Xavi, Puyol, Keane. A doczekał się go Henry – to samo w sobie jest wielce wymowne. I on w takim momencie jest w stanie wziąć na swoje barki odpowiedzialność i sprawić, że mimo tak długiej rozłąki tłumy znów pragnął nosić go na rękach.

Potem przyszedł trochę gorszy okres – Arsenal seryjnie tracił punkty i w pojedynkach ze Swansea, Manchesterem United i Boltonem zdobyliśmy tylko jedno oczko. Henry przeciwko United nie wystąpił, gdyż leczył kontuzję, a w pozostałych dwóch spotkaniach wtopił się w bezbarwnych kolegów i nie sposób było go zauważyć na boisku. Wenger uporczywie twierdził, że Francuz został praktycznie ściągnięty z wakacji i potrzebuje treningu, aby wrócić do formy. Szkoda, że nie pomyślano o tym wcześniej, wiedząc, że będzie z nami tak krótko…

Co to za przyjemność wrócić po tylu latach do klubu, który nosi się w sercu i strzelić tylko jedną bramkę? Gdy jest się urodzonym zwycięzcą zawsze idzie się na całość i myśli tylko o tym, by wszystko robić jak najlepiej. Aby zostać zapamiętanym właśnie w ten sposób. Jako zwycięzca. Czy w takim wypadku magiczną do tej pory liczbę 226 wystarczyłoby przemienić w 227? Nie bądźmy drobiazgowi, jeśli już na nowo uruchomiło się licznik goli, to czemu przesunąć go tylko o jedną pozycję? Przecież w każdym meczu można przycisnąć zmęczonych rywali w doliczonym czasie gry i gdy ci są już myślami pod ciepłym prysznicem, albo w gabinecie masażysty wbić im gola. Porwać tłumy. Tak też zrobił dwukrotnie:

Najpierw w spotkaniu przeciwko Blackburn, przy sporym udziale obrońcy rywali, ustalił wynik na 7:1…

… a tydzień później dał nam niezwykle cenne trzy punkty na Stadium Of Light (gol Henryka od piątej minuty). Więcej o tym pisałem TUTAJ.

Dzięki tym trafieniom Henry co raz przenosił nas w przeszłość, gdy strzelne przez niego bramki przyjmowaliśmy na porządku dziennym. Bo on był od tego, aby przełamywać defensywę rywali i wprawiać w płacz golkiperów. Przyjemnie jest teraz wrócić do tamtych, zdecydowanie lepszych dla Arsenalu czasów. W ciągu tych pięciu tygodni nie udało się co prawda zdobyć gola numer 230, który wyglądałby chyba nieco ładniej w gąszczu statystyk, ale 229 bramek to też wynik niczego sobie, nieprawdaż? Szkoda tylko, że żegnamy się z Titim w tak okropnym momencie. Szkoda, że jego ostatni występ w barwach AFC przypadł na łomot jaki spuścili nam wczoraj zawodnicy Milanu. Szkoda, że ta piękna historia kończy się w tak beznadziejny sposób. Czy nie lepiej udawać przed samym sobą, że Henry we wczorajszym po prostu meczu nie zagrał i opuścił nas już po spotkaniu z Sunderlandem? Byłby to swego rodzaju „happy end”, który jest w naszej kulturze tak wielbiony i oczekiwany. Przykry to moment dla nas kibiców, ale i jeszcze gorszy dla samego zawodnika. Teraz Francuz wie, co czuł w tamtym roku Edwin van der Saar, gdy w swoim ostatnim meczu w karierze przyjął lanie od Barcelony w finale LM. Ależ to uczucie musi być okropne i bolesne.

Szczerze wątpię, aby Titi wrócił do nas jeszcze w roli piłkarza (teoretycznie za rok też można by go wypożyczyć), ale nie jest to jedyna przecież droga powrotu do domu, prawda? Ma on już na karku 34 wiosny, więc lada moment powinien zawiesić buty na kołku. Przyjemnie byłoby go zobaczyć w London Colney już nie jako ucznia, ale jako mistrza, nauczyciela. Tego, który tajniki swojej wiedzy przekazuje młodszym kolegom, którzy wychowali się patrząc na niego w telewizji. Może nie od razu jako menedżera, bo po pierwsze nie wiem jakie ma do tego podejście, a po drugie Wenger raczej nie prędko nas opuści, ale trenerem napastników byłby świetnym. Legenda musi żyć.