W ławce siła

Naprawdę przewrotne jest życie piłkarza, ale jeszcze dziwniejszy i bardziej niezrozumiały jest żywot piłkarskiego kibica. Człowieka, który zawsze wspiera swój klub, jest mu w stanie oddać naprawdę wiele, łącznie z ciężko zarobionymi pieniędzmi, mnóstwem czasu, całym sercem i starganymi nerwami. Ale kibic, to ciągle jednak tylko człowiek. Osoba, która ma granicę cierpliwości, która czasem wybucha płaczem, gniewem i która nie zawsze jest w stanie się opanować. Jednak nawet w takich sytuacjach na sercu leży mu tylko i wyłącznie dobro klubu. I gdy jakiemuś piłkarzowi nic nie wychodzi, to się go wspiera. Tydzień. Miesiąc. Dwa. Ale jest pewna granica. Granica, po której przekroczeniu, kibic nie wspiera już tego zawodnika, a szydzi z niego i nie chce go oglądać na boisku. Wszyscy to znamy, prawda?

Dzisiaj wszystko było na opak – ci, którzy w ostatnim czasie napsuli nam najwięcej krwi, dziś wystąpili w rolach głównych. Wyrównujące trafienie było dziełem Aarona Ramseya. Tego samego, który przez ostatnie kilka tygodni prezentował się katastrofalnie, tracił każdą piłkę, którą dotknął i nie prezentował na boisku absolutnie niczego, za co można było go pochwalić. Nic dziwnego, więc że fani potracili resztki cierpliwości i domagali się posadzenia Walijczyka na ławce rezerwowych. Arsene Wenger nie pozostał głuchy na te prośby, a poza tym widział jego nieporadność i miejsce kapitana reprezentacji Walii w wyjściowej jedenastce na początku miesiąca jedenastce zajął Tomas Rosicky. Czeski pomocnik rzeczywiście prezentował się lepiej od Ramseya i wprowadził w grę Arsenalu sporo ożywienia, ale także niezbędnego spokoju. Z nim na boisku nie trzeba było trząść portkami w przestrachu, że piłka za chwilę znajdzie się w posiadaniu rywala i trzeba będzie w błyskawicznym tempie wracać na swoją połowę w pogoni za kontrą przeciwnika. Wydawało się, że w takim momencie Ramsey nie prędko odzyska sympatię i szacunek fanów. 

Ale los lubi płatać figle. Pewnie każdy z was w momencie, gdy na Walijczyk pojawił się na boisku przeklął cicho pod nosem i zastanowił się, po co Wenger wpuszcza go na murawę, gdy na ławce siedzi niesamowity w ostatnim czasie Coquelin. Skoro Per nie może dłużej grać, to przecież najłatwiejszym rozwiązaniem byłoby przesunięcie Vermaelena na środek obrony i wprowadzenie na lewą stronę właśnie młodego Francuza. Gdyby to był Football Manager z całą pewnością 99% z was tak właśnie by zrobiło. Ale Wenger nie lubi łatwych rozwiązań. Nie lubi iść na łatwiznę, razem z prądem. On na każdym kroku próbuje udowodnić, że wszystko wie najlepiej i że jego pomysły są wspaniałe. Nie wyszło mu z Arszawinem w meczu przeciwko United, ale on się przecież nie podda. Za nic w świecie. Jego nos wie przecież lepiej. No i po raz kolejny Wenger zrobił to, co mu te jego przeczucie podpowiedziało. Na przekór wszystkim wpuścił na boisko Ramseya, który tym razem zachował się zupełnie nie jak on. Wiedział gdzie się pojawić, wiedział gdzie przyleci piłka i wiedział co z nią zrobić. Że trzeba ją uderzyć w taki, a nie inny sposób, aby wpadła do bramki. Teraz, przynajmniej na jakiś czas Aaron może liczyć na względny spokój.

Ale to nie wszystko. Dobry start Walijczyka (strzelił gola w trzy minuty po pojawieniu się na boisku) na tyle zadowolił Wengera, że ten posłał w ból drugą gwiazdę ostatnich tygodni – Andrieja Arszawina. Rosjanin podobnie do AR16 nie miał ostatnio najlepszej prasy, a fani Kanonierów widzieli go wracającego do ojczyzny. A tu bęc. Nie chcąc być gorszym od kolegi też postanowił zrobić w tym spotkaniu więcej niż w kilku ostatnich razem wziętych. Dokładną wrzutką w pole karne obsłużył innego rezerwowego – Thierry’ego Henry’ego. Francuz, do którego akurat nikt pretensji o nic nie miał (bo i o co?) bez problemów z odległości dwóch metrów wpakował piłkę do siatki i w doliczonym czasie gry, tak jak miał to kiedyś w zwyczaju, zapewnił nam trzy cenne punkty. Punkty tym ważniejsze, że po raz kolejny oczekiwania swoich kibiców zawiodła Chelsea, a w derby Anglii przegrał Liverpool i wskoczyliśmy na upragnione czwarte miejsce.

Szczerze przyznam, że nie bardzo w to wierzyłem – pogrom z Blackburn potraktowałem, jako miły prezent od losu i beznadziejnego rywala. Dalej twierdzę, że to zawodnicy Rovers zaprezentowali się w tamtym meczu tak tragicznie, a nie nasi tak dobrze i dlatego zwycięstwo, oczywiście zasłużone, miało tak wielkie rozmiary. Byłem przekonany, że spotkanie z Sunderlandem najpewniej zremisujemy, bo rywal przecież nie najłatwiejszy, w dodatku gramy na wyjeździe, a Kanonierzy albo popadną w samozachwyt albo znowu będą mieć gigantycznego pecha. Jednak ja już tak mam. Ale ja kocham się mylić. A że mylę się często, to uważam się za całkiem szczęśliwego człowieka. A to dlatego, że wychodzę z prostego założenia – że lepiej nastawiać się na gorsze, a potem być mile zaskoczonym, niż z góry założyć sukces, po czym gorzko płakać. I wiecie co? Tak zadowolony jak po dzisiejszym zwycięstwie nie byłem już dawno. Bo naszym zawodnikom udało się wygrać naprawdę trudne spotkanie, czym udowodnili, że jednak mają cojones, których im tak często (nie bez przyczyny) ostatnimi czasy odmawiano. I ma je też Wenger, który znowu wyszedł na swoje.

No i dla tych, którzy nie oglądali, tradycyjnie skrót spotkania :)

SUN'LAND 1-2 ARSENAL Goal highlights 11.02.2012 przez vik2003