Arsene Wenger to z pewnością postać nietuzinkowa. Tak jak kiedyś wszystkich fanów Arsenalu złączył i pokazał im, na czym polega prawdziwy, ofensywny futbol, tak teraz jednoznacznie ich podzielił. Jedni kibice kochają go za to, że jest z klubem na dobre i na złe, inni mają serdecznie dość jego skąpstwa i braku ambicji. Pozostali, ci, którzy się z Arsenalem nie identyfikują mają go po prostu za starego dziwaka, który lubi otaczać się młodymi mężczyznami. Aby opisać tak barwną postać 24 litery (według zastosowanego tu alfabetu) to zdecydowanie za mało i niektóre z nich mają przypisane dwa, lub nawet trzy hasła. Przed wami trener ubiegłej dekady, który od siedmiu lat nie zdobył trofeum, magister inżynier, wokół którego lata pizza i na którego cześć nazwano asteroidę. Panie i panowie – Arsene Wenger.
Arsenal – pierwsza pozycja jest chyba oczywista – mówisz Arsenal myślisz Arsene, mówisz Arsene myślisz Arsenal. Wenger jest twórcą obecnego zespołu „Kanonierów” i wielu kibiców nie pamięta czasów „przed Wengerem”. W sumie nie ma się, czemu dziwić, gdyż francuz prowadzi londyńczyków już od piętnastu lat, a przez ten czas zdążyło się już urodzić całkiem nowe pokolenie fanów. Narodzili się oni i wychowali w wierze „In Arsene We Trust”, mając za boga właśnie Francuza, a za jego wysłanników Thierry’ego Henry Dennisa Bergkampa i Tony’ego Adamsa. To właśnie on udowodnił, że w Anglii też można grać futbol piękny, a kibice nie są skazani na obserwowanie ciągłej przepychanki i długich podań do wysokich napastników. To właśnie zespół prowadzony przez Wengera zapoczątkował na wyspach modę na futbol ofensywy, przyjemny dla oka. Za to pokochali go kibice. Czasy się jednak zmieniły, z nimi zmienił się Wenger, a co za tym idzie, zmienić musiał się także Arsenal. Co prawda klub dalej gra ofensywnie i miło się patrzy na akcje tworzone przez zespół „Kanonierów”, ale dla samego klubu i jego kibiców nastały ciężkie czasy. Niepokonany kiedyś zespół (patrz litera „I”) zmienił się w taki, który od dłuższego czasu nic wygrać nie potrafi. Mimo wszystko, to między innymi właśnie dzięki Wengerowi, „Kanonierzy” są najbardziej utytułowanym londyńskim klubem i nic nie zapowiada, aby w najbliższej przyszłości cokolwiek miało się w tej kwestii zmienić. Francuz jest najdłużej pracującym i zarazem najbardziej utytułowanym szkoleniowcem w historii „Kanonierów”, a takie fakty mają swoją wymowę.
Asteroida – niewielu ludzi może się pochwalić asteroidą nazwaną na swoją cześć. Taki fakt może do swojego CV wpisać za to Wenger, który w 2007 został w ten sposób uhonorowany, przez Iana Griffina – astrologa i za razem kibica Arsenalu. „33179 Arsènewenger” to jedyne ciało niebieskie, które swoją nazwę odziedziczyło po piłkarskim trenerze. Obwód asteroidy wynosi około sześciu kilometrów i kursuje ona pomiędzy Marsem i Jowiszem. Jedno okrążenie słońca zajmuje jej ponad cztery lata.
Barcelona – klub, który zaraz po Arsenalu najbardziej korzysta na pracy Wengera. Od kiedy jest on trenerem „Kanonierów” Katalończycy pozyskali sześciu piłkarzy Arsenalu – Emmanuela Petita, Marca Overmarsa, Giovanniego van Bronkhorsta, Thierry’ego Henry, Alexa Hleba i Ceska Fabregasa. Każdy z nich, gdy zmieniał deszczowy Londyn, na słoneczną Katalonię, był czołowym zawodnikiem „The Gunners”, a jego odejście nie było najlepiej postrzegane przez fanów. Jednak za każdym razem Wengerowi udało się znaleźć wartościowego zmiennika, który wcale nie obniżył wartości zespołu. Co prawda sprawa Ceska jest na tyle świeża, że nie można jej oceniać, ale ostatnie mecze pokazują, że „Kanonierzy” są w stanie poradzić sobie i bez hiszpańskiego pomocnika. Warto wspomnieć, że Francuz był kilkukrotnie łączony z przeprowadzką do Barcelony, która zanim znalazła Franka Rijkaarda długo szukała odpowiedniego szkoleniowca. Kibice futbolu mogą się cieszyć, że do transferu trenera nigdy nie doszło, bo kto wie jak wyglądałaby dzisiaj „Duma Katalonii”. Może era Guardioli nigdy by nie nastała?
Carling Cup – czyli po naszemu Puchar Ligii. Co prawda w Anglii ma on większy prestiż niż miał nasz „puchar ekstraklasy”, ale znowu bez przesady. No więc jest to jedyne trofeum, jakiego Wenger nie zdobył na angielskiej ziemi. Mistrzostwo Anglii było, puchar był, była też Tarcza Dobroczynności (potem przemianowana na Tarczę Wspólnoty), liczne nagrody indywidualne, ale Carling Cup nigdy zdobyć się nie udało. Dwukrotnie Francuz był jednak bardzo blisko, gdyż w sezonach 2006/2007 i 2010/2011, dochodził aż do finału tych rozgrywek, aby w końcu obejść się smakiem. Najpierw będący wtedy w przebudowie Arsenal złudzeń pozbawiła nowobogacka Chelsea, a potem rozpędzonych „The Gunners” powstrzymał spadkowicz Birmingham City. Po meczu tym meczu zaczął się prawdziwy horror i klub z północnego Londynu po kolei tracił szanse na kolejne trofea.
Cesc Fabregas – on z kolei najpierw zamienił Barcelonę na Arsenal, ale potem bez wahania powrócił na Camp Nou. Wielu kibiców Barcelony twierdziło, że został on z La Masii uprowadzony siłą. Związanego i zakneblowanego 14-latka wsadzono do samolotu do Londynu, a za wszystkim stał ten stary pedofil Wenger. Siwy gbur, nie dość, że porwał młodego, obiecującego zawodnika, to jeszcze zrobił z niego najlepszego rozgrywającego na wyspach i wręczył mu opaskę kapitana. Jak on śmiał?! I na dodatek miał czelność przypisywać sobie i Arsenalowi rozwój tego wielkiego talentu, zamiast na każdym kroku podkreślać pracę trenerów ze szkółki FCB. Całe szczęście, że trzeźwy wgląd na sprawę miał sam zainteresowany i on wie jak było naprawdę. Fabregas poszedł tam, gdzie gwarantowano mu lepszy rozwój, ale też nie oszukujmy się, większe pieniądze. Barcelona nie była wtedy tą Barcą co dziś, nie wygrywała każdego spotkania po 7:0 i nie liczyła się w walce o każde kolejne trofeum. Co innego Arsenal – wielki klub, z wielkim trenerem i najlepszymi piłkarzami. Gdyby w złotych czasach AFC ofertę od „Kanonierów” dostał Leo Messi to też pewnie by się nie wahał i czym prędzej spakował swoje dwie walizki i wyruszył do Londynu. Ale Wenger chciał tylko Ceska i tylko Ceska sobie wziął. Od tamtej pory jednak role klubów się zamieniły i teraz to Barcelona nadaje ton europejskiej piłce, a Arsenal liczy na powrót do wielkości.
Dennis Bergkamp – „Nielatający Holender” dołączył do Arsenalu rok przed Wengerem, ale to właśnie jemu zawdzięcza w swojej karierze najwięcej. Już na samym początku ich współpracy, w sezonie 1997/98 Arsenal zdobył dublet, a holenderski snajper został przez kolegów z boiska wybrany na najlepszego gracza Premier League. Pod skrzydłami Francuza talent Bergkampa rozkwitł – stał się on prawdziwą „dziesiątką”, kimś, kto nie tylko strzela gole, ale i wypracowuje je kolegom. O jego bajecznej technice krążą legendy, a bramki z Newcastle czy z Argentyną przeszły do historii futbolu. Równie błyskotliwymi zagraniami nie są w stanie popisać się ani Cristiano Ronaldo, ani Leo Messi – ikony dzisiejszego futbolu. Sam Bergkamp na każdym kroku podkreśla to jak wielką rolę odegrał w jego karierze „Boss”, który nie bał się postawić na chudego i mizernie wyglądającego blondynka w tak siłowej lidze, jak jest (i była) Premier League. A ten chuderlak odpłacił mu się najpiękniej jak tylko mógł.
Ekonomia – Magister ekonomii i inżynier elektrotechnik (nie trzeba chyba tłumaczyć, że w tamtych czasach tytuł magistra znaczył zupełnie, co innego, niż dziś, prawda?). Niewielu trenerów może się pochwalić ukończeniem innej szkoły wyższej niż AWF, co samo w sobie kwalifikuje Wengera do trenerskiej elity. Obydwa naukowe tytuły zdobył na Uniwersytecie w Strasburgu (Strasburg patrz litera „S”), z którym związany był przez długie lata. W poczynaniach „Profesora” widać zamiłowanie do ekonomii, liczenia cyferek i tych wszystkich słupków w Excelu. Wiadomo, że kasa musi się zgadzać, ale tak bezwzględnie tej zasady nie przestrzega chyba żaden inny piłkarski trener na świecie. Takie zachowanie wygląda na typowe, naukowe zboczenie, jakiego z czasem nabawia się zdecydowana większość uczonych. Humanistom przeszkadza niewłaściwe akcentowanie sylab, biolodzy muszą wiedzieć wszystko o otaczającym ich świecie, a ekonomiści chcą za wszelką cenę wyjść na plus.
Emirates Stadium – sprawca całego zamieszania z brakiem funduszów na transfery w Arsenalu. Największa piłkarska inwestycja w Anglii, a być może i na świecie – Arsenal wydał na swój nowy stadion ponad 430 milionów funtów. I co istotne, w całości zapłacił za niego klub, a nie tak jak ma to miejsce w Polsce, miasto, które potem odnajmuje stadion klubowi (stadiony Lecha, Legii, Lechii, Śląska itp. itd.). Z tego właśnie powodu w Arsenalu zaciśnięto pasa i każdego pensa zaczęto oglądać trzy razy, zanim przelano go na konto innego klubu. Tak wielka inwestycja niesie za sobą ogromne ryzyko, ale „Profesor” doskonale o tym wiedział, będąc jednym z tych, którzy najmocniej optowali za budową nowego stadionu. Z przestarzałymi i niewielkim Highbury klub nie miał szans, aby na dłuższą metę rywalizować z innymi gigantami światowego, czy nawet angielskiego futbolu. Stary stadion był po prostu za mały, przez co na mecze nie mogli wejść wszyscy chętni do ich obejrzenia. Taka sytuacja oczywiście odbijała się na klubowych finansach, więc postanowiono zaryzykować i w 2004 roku ruszono z budową. Nowa arena jest w stanie pomieścić ponad 60 tysięcy widzów i w niemal każdym meczu zapełnia w całości. „Emirates” zostało uznane za najnowocześniejszy stadion na świecie i samo się spłaca, generując dla klubu spore dochody. Szkoda tylko, że wraz z nowym stadionem nastały, dla Arsenalu nowe czasy – takie, w których nie ma miejsca na wielkie transfery i wysokie gaże dla zawodników. Stadion wciąż czeka na swoje premierowe trofeum – wszystkie dotychczasowe świętowano jeszcze na Highbury.
Ferguson Alex – na potrzeby alfabetu usunąć trzeba było tytuł szlachecki. Oczywiście Sir Alex Ferguson tego tekstu nie przeczyta, a co za tym idzie – nie obrazi się na mnie. I całe szczęście. Ale do rzeczy. Odwieczny rywal, z którym nie zawsze żyło się Francuzowi tak dobrze jak teraz. W czasach świetności Wengera, Szkot był jego największym wrogiem, rywalem do każdego trofeum, pucharu i tytułu szkoleniowca roku/miesiąca. Szkot właśnie obchodził swoje 25-lecie pracy na Old Trafford i w liczbach, te jego ćwierćwiecze, wygląda o wiele lepiej, niż 15 lat Wengera w klubie z północnego Londynu. 12 Mistrzostw i 5 Pucharów Anglii, 4 zwycięstwa w Carling Cup, 10 Tarcz Wspólnoty, dwie Ligi Mistrzów, a także kilka innych trofeów, których nie chcę już wymieniać. Szkota można nie lubić, ale to, że jest wielkim trenerem, trzeba mu oddać bezwarunkowo. I Wenger doskonale o tym wie, gdyż za każdym razem podkreśla wielki szacunek, jakim darzy sir Alexa. Od momentu, gdy Roman Abramovich kupił Chelsea nastały chude lata Arsenalu i właśnie wtedy wielki topór wojenny pomiędzy szkoleniowcami AFC i United został zakopany. W końcu przestali być rywalami do każdego trofeum, gdyż Arsenal rzadko kiedy liczył się w walce o najwyższe laury. Oczywiście wcześniej zdążyli się tysiąc razy pokłócić i miliard razy obrazić, ale mimo wszystko zawsze darzyli się szacunkiem.
George Graham – prowadził „Kanonierów” w latach 1986-1995 i trzeba przyznać, że szło mu nienajgorzej. Dwukrotnie wygrywał ligę i Carling Cup, a po razie Puchar Anglii, Puchar Zdobywców Pucharów i Tarczę Dobroczynności. To czyni go drugim najskuteczniejszym szkoleniowcem w historii Arsenalu – Szkot ustępuje, oczywiście, tylko Wengerowi. Za czasów Grahama Arsenal był bodajże najlepiej grającym w defensywie klubem w Anglii, a być może i na całym świecie – Szkot do perfekcji opracował zastosowanie pułapek ofsajdowych, które wtedy nie były tak oczywistym elementem gry jak dziś. Dzięki temu przeciwnicy rzadko kiedy mieli okazję cieszyć się z goli strzelanych „Kanonierom”. Wśród kibiców panowało jednak przekonanie, że wyniki to jedno, a interesująca gra, to drugie. Bardzo popularna była wtedy na wyspach przyśpiewka „Boring, boring, boring Arsenal”, co mówi chyba samo za siebie. Graham rozstał się z klubem po serii kilku słabszych sezonów, kiedy to jego zespół zaczął pikować w dół tabeli. Czarę goryczy przelał fakt, że Szkot zarobił na boku (prawie pół miliona funtów) przy transferach dwóch duńskich zawodników Pala Lydersena i Johna Jensena. Od kiedy to trenerski stołek AFC został zajęty przez Wengera przyśpiewka o „nudnym Arsenalu” zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Francuz zupełnie odmienił ten klub, wpoił zawodnikom miłość do gry ofensywnej i ataku pozycyjnego. Na początku szło to w parze z trofeami, więc nic dziwnego, że Wenger uznany został, nie tylko na Highbury, za cudotwórcę.
Henry Thierry – najskuteczniejszy piłkarz w historii Arsenalu, żywa legenda klubu. Ściągnięty na Highbury oczywiście przez Wengera, który francuski rynek miał rozpracowany do perfekcji i takiej perełki nie mógł sobie darować. Zwłaszcza, że to właśnie on wprowadził „Titiego” do seniorskiego futbolu, jeszcze w czasach, gdy obaj panowie spotkali się w Monaco. Wenger pozwolił zaledwie 17-letniemu wtedy snajperowi zadebiutować w Ligue 1 i sprawił, że zaczęto o nim mówić na całym świecie. W styczniu 1999 roku za 14 milionów funtów Henry trafił do Juventusu i okres spędzony we Włoszech uważa za najgorszy w swojej karierze. Nie dość, że przekwalifikowano go na skrzydłowego to jeszcze trener Claudio Ancelotti żądał od niego angażowania się w grę defensywną. Po zaledwie siedmiu miesiącach gry w „Juve”, ciemnoskóry napastnik znowu trafił pod skrzydła swojego „duchowego przywódcy” jak mówił w tamtym czasie o Wengerze. Francuski menedżer wiedział, że transfer Henry’ego do Londynu będzie strzałem w dziesiątkę i nie miał wątpliwości, że 11 milionów funtów, jakie zażądał za jego kartę włoski klub, to kwota po prostu śmieszna. W sierpniu 1999 roku pieniądze zostały przelane, a Henry był już piłkarzem Arsenalu i otworzył najlepszy rozdział swojej kariery. Przez osiem lat rozegrał dla klubu 370 spotkań i strzelił w nich 226 goli, więcej, niż jakikolwiek inny piłkarz w historii. W 2007 roku odszedł do FC Barcelony, skuszony nie tylko wielkimi pieniędzmi (na Camp Nou Henry zarabiał 150 tysięcy euro tygodniowo), ale i aspiracjami klubu. To właśnie w bordowo-granatowych barwach były reprezentant Francji spełnił swoje największe sportowe marzenie – wygrał Ligę Mistrzów. Zaraz po transferze Wenger apelował nawet, aby zarząd zastrzegł numer „14”, z którym to przez lata grał Henry, ale ta propozycja została zbombardowana przez fanów, którzy stwierdzili, że taka sytuacja nie może mieć miejsca. Co innego, gdyby Henry został w Arsenalu do końca kariery – wtedy z pewnością byłby ostatnim „Kanonierem” z czternastką na plecach. Mimo tego, francuski napastnik w dalszym ciągu darzony jest przez kibiców Arsenalu wielkim szacunkiem i za każdym razem, gdy pojawia się na Emirates Stadium, czy to na boisku, czy na trybunach, witany jest gromkimi brawami.
Hill-Wood Peter – trzeci z rodu Hill-Wood prezes Arsenalu. Wcześniej te stanowisko piastowali jego dziadek Samuel Hill-Wood (w latach 1929-1936 i 1946-1949) i ojciec Denis (1962-1982). Od 1982 roku to on jest szefem Arsenalu i zajmuje się wszystkim, co związane jest z klubem. To właśnie on w 1996 roku zdecydował się zaufać bardzo szanowanemu, ale już nieco zapomnianemu w Europie Wengerowi i powierzył mu pieczę nad Arsenalem. I jak do tej pory twierdzi, była jedna z najlepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjął.
IFFHS – International Federation of Football History and Statistics, czyli coś, czego nie wymyśliliby nawet w PZPN-ie. Międzynarodowa Federacja Historyków i Statystyków Futbolu jest dla wielu z nas wielką zagadką. Chyba nikt do końca nie wie, na jakiej podstawie ona funkcjonuje, ale trzeba przyznać, że jej rankingi ludzie związani z futbolem (z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów) bardzo poważają. Federacja prowadzi między innymi ranking klubów piłkarskich na świecie, czy rankingi sędziów i trenerów. To właśnie oni ogłosili na początku tego roku, że trenerem dekady 2000-2010 został bohater tego tekstu. Tak, tak, wybrano właśnie Wengera. I o ile, gdyby wyboru dokonywali dziennikarze, czy fani, można by zrozumieć, że Francuski menedżer wyścignął Fergusona i Mourinho. Jednakże wybrali go „Historycy i Statystycy Futbolu”, więc mniemam, że kierowano się statystykami szkoleniowców. Panowie zasiadający w IFFHS uznali, że miniona dekada była dla Wengera lepsza, niż dla Fergiego, Mou, czy Guardioli. Pozostaje im tylko pogratulować, a Wengerowi życzyć, aby jego zespół grał tak jak w pierwszej części tej „wspaniałej” dekady. Czyli, do sezonu 2004/2005. O kolejnych latach wypada niestety jak najszybciej zapomnieć. A może te pięć sezonów i fantastyczna drużyna „The Invincibles” tak bardzo odcisnęły piętno w futbolu, że późniejsze sukcesy innych szkoleniowców były już bez znaczenia?
Invincibles – drużyna, która w piękny sposób zapisała się w historii futbolu i zdecydowanie największy sukces Wengera w jego karierze. Arsenal od maja 2003 do października 2004 roku nie przegrał 49 kolejnych ligowych spotkań, a rozgrywki 2003/04 zakończył bez porażki. Pierwszym angielskim zespołem, który przez cały ligowy sezon nie przegrał ani jednego spotkania był Preston North End, w sezonie 1888/1889, ale wtedy najwyższa angielska klasa rozgrywkowa liczyła zaledwie 12 zespołów. W związku z tym, aby zakończyć sezon w roli niepokonanych, wystarczyło nie przegrać zaledwie 22 spotkań, czyli nieco ponad połowę tego, co teraz. W nowoczesnym futbolu nikt, nawet wielka Barcelona, czy galaktyczny Real, nie potrafiły powtórzyć tego osiągnięcia i śmiem zaryzykować, że coś takiego nieprędko się znowu przydarzy. Podopieczni Wengera byli wtedy najlepsi na świecie, naprawdę. Niektórzy z was pewnie powiedzą, że lepszy był Real z Ronaldo, Carlosem, Zidanem, Raulem i Luisem Figo w składzie, ale ja będę się upierał, że jednak to właśnie Arsenal był wtedy drużyną numer jeden na świecie. Real miał wspaniałych piłkarzy, ale brakowało drużyny, jedności. Tam nikt nie rzuciłby się w ogień za kolegą z zespołu. A w Arsenalu nie dość, że grali wspaniali piłkarze, to byli gotowi dać się za siebie pokroić. To, co prezentowali wtedy Pires, Ljungberg, Bergkamp, Reyes, Henry, Cole, Campbell, Lehmann, czy Vieira to było coś wspaniałego, niepowtarzalnego. „Kanonierzy” grali wtedy tak, jak Barcelona w pierwszym sezonie pod wodzą Pepa Guardioli, ale aby zdominować międzynarodowe rozgrywki zabrakło im „tego czegoś. Tej jednej, jedynej rzeczy, którą mieli Hiszpanie. Zabrakło wiary w we własne umiejętności i przekonania o swojej wyższości nad rywalami. Podopieczni Wengera byli chyba za słabi psychicznie, aby uwierzyć w to, że są najlepsi na świecie. Zabrakło im odrobiny bezczelności i arogancji, jakie przecież zawsze towarzyszą wielkim zwycięzcom. Niemniej jednak, pomimo braku sukcesów na arenie międzynarodowej zespół „Invincibles” zapisał się w historii futbolu wielkimi literami.
Jeffers Francis – najgorszy transfer, za jakim kiedy kol wiek stał Wenger. Anglik swoją karierę zaczynał w Evertonie, gdzie spisywał się całkiem nieźle – młodziutki wtedy snajper w 49 spotkaniach zdobył 18 bramek, no i obwołano go nadzieją angielskiego futbolu. Od razu zainteresował się nim menedżer Arsenalu i w 2001 roku za kwotę 8 milionów funtów sprowadził go na Highbury, robiąc z niego jednego z najdroższych zawodników „Kanonierów” w tamtych czasach. Jednak Jeffers nie wytrzymał ciśnienia związanego z grą dla tak renomowanego klubu. Był notorycznie prześladowany przez kontuzje i w ciągu dwóch i pół roku rozegrał z armatką na piersi zaledwie 22 ligowe mecze, w których strzelił cztery bramki. Krótko mówiąc nie błyszczał. W tym czasie Arsenal wygrał trzy trofea, ale Jeffers nie otrzymał żadnego medalu – na przeszkodzie stała za mała liczba rozegranych przez niego spotkań. Anglik nie spełnił pokładanych w nim nadziei i w 2003 roku bez żalu wypożyczono go do Evertonu. Rok później, za sumę 2,5 mln funtów, sprzedano do innego londyńskiego klubu – Charlton Athletic. Zarówno Wenger, jak i kibice Arsenalu wiązali z wychowankiem „The Toffees” poważne plany, ale niestety musieli się obejść smakiem. Według fanów „Kanonierów” sprowadzenie Jeffersa było najgorszym transferem Wengera, jako szkoleniowca ich klubu. I w sumie nie ma się im, co dziwić, gdyż znakomita większość dokonywanych przez niego transferów określane są, jako udane, a niemały procent uchodzi za strzały w przysłowiową dziesiątkę. No cóż, w tak dużym stadzie musiała się trafić przynajmniej jedna czarna owca.
Kanu Nwankwo – kolejny piłkarski diament ściągnięty na Highbury przez Wengera po nieudanej przygodzie we Włoszech. Nigeryjczyk, podobnie jak Henry i Vieira czasu spędzonego w Serie A nie może zaliczyć do udanych, i tak jak Francuzi odrodził się w barwach „Kanonierów”. Dołączył do Arsenalu w lecie 1999 roku i reprezentował klub z północnego Londynu przez pięć kolejnych lat. Zabłysnął w tym czasie, jako świetny zmiennik, a dzięki golom strzelonym Tottenhamowi, czy hat-trickowi przeciwko Chelsea zyskał wielką sympatię wśród kibiców. Nigeryjski snajper do tej pory podkreśla jak wielkie znaczenie miały dla niego transfer do Arsenalu i możliwość współpracy z Wengerem.
Liga Mistrzów – jedno z tych trofeów, którego nie dane było Wengerowi zdobyć. Francuski menedżer z pewnością marzy o tryumfie w tych najważniejszych klubowych rozgrywkach na Starym Kontynencie, ale póki co, marzenia to jedyne, co mu w tej kwestii pozostaje. W 2006 roku Arsenal po raz pierwszy awansował do finału tych rozgrywek i był bliski zwycięstwa, jednak ostatecznie uległ Barcelonie 2:1. Warto zaznaczyć, że przez prawie cały mecz „Kanonierzy” grali w dziesiątkę, gdyż już w 18. minucie czerwoną kartkę zobaczył Jens Lehmann, golkiper londyńczyków. Tak długa gra w osłabieniu z pewnością miała spory wpływ na przebieg wydarzeń na boisku. To właśnie z myślą o zwycięstwie w tych rozgrywkach Arsenal opuścili tacy zawodnicy jak Thierry Henry czy Patrick Vieira, którzy stwierdzili, że łatwiej będzie o to w innych klubach. Henry się nie pomylił – w 2007 roku, dwanaście miesięcy po pamiętnym finale, odszedł do katalońskiego giganta, FC Barcelona i w sezonie 2008/09 cieszył się z sukcesu w Champions League.
Monaco AS – To właśnie w tym klubie Wenger po raz pierwszy pokazał się piłkarskiemu światu, jako świetny szkoleniowiec. W 1987 roku włodarze klubu z księstwa Monaco zaryzykowali powierzenie zespołu szerzej nieznanemu wtedy jeszcze i średnio radzącemu sobie w Nancy Wengerowi. No i się nie zawiedli. Francuski menedżer zdobył mistrzostwo kraju już w pierwszym sezonie pracy na Stade Louis II, a w 1991 roku świętował Puchar Francji. Trzy lata pod rząd zajmował z drużyną drugie miejsce w lidze – było to w sezonach 1990/91, 1991/92 i 1992/93. W 1992 roku klub z księstwa dotarł finału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie uległ Werderowi Brema 2:0. Oprócz sukcesów na boisku, Wenger udowodnił, że ma niezwykłą smykałkę do transferów. Już wtedy pokazał, że rynek transferowy nie ma przed nim tajemnic i jak nikt inny potrafi, nawet w najdalszych zakątkach globu, znaleźć przyszłe gwiazdy światowego futbolu. To właśnie on sprawdził do klubu takich piłkarzy jak Glenn Hoddle, George Weah, Jürgen Klinsmann i Youri Djorkaeff. W dodatku odważnie stawiał na młodzież i to za jego kadencji w klubie zadebiutowali między innymi Emmanuel Petit, Lilian Thuram, i Thierry Henry – przyszli mistrzowie świata i Europy. W 1994 roku Wengera zwolniono, a jego miejsce zajął Jean-Luc Ettori.
Mango – ulubiony owoc Arsene Wengera :)
Nagoya Grampus Eight – klub z Japonii, w którym zakotwiczył się Wenger po zwolnieniu z AS Monaco. Francuz był szkoleniowcem Nagoya Grampus przez dwa sezony i w tym czasie wywalczył drugie i trzecie miejsce w lidze, oraz Puchar Cesarza i Superpuchar Japonii. Ściągnął do klubu między innymi naszego Tomasza Frankowskiego (miał wtedy 22 lata) oraz Dragana Stojkovicia, który był wtedy czynnym reprezentantem Jugosławii, a dziś jest szkoleniowcem japońskiego zespołu. Wenger do tej pory jest w Japonii niezwykle ceniony, wydał nawet książkę, która ukazała się wyłącznie w kraju kwitnącej wiśni – „Shōsha no Spirit 勝者のエスプリ”, czyli po naszemu „Duch walki”.
Nicholas Anelka – Coś mi się wydaje, że niewielu ludziom udało się w dwa i pół roku marne 500 tysięcy funtów zamienić w 22,3 miliona brytyjskiej waluty. Grając na giełdzie, czy u bukmachera zajęłoby wam to chyba troszkę więcej czasu niż Wengerowi, który to właśnie taki interes ubił na Anelce. Gdy w lutym 1997 Francuz wyłożył na swojego rodaka pół miliona funtów zdania wśród fanów były mieszane. W końcu w tamtych czasach było to jednak sporo pieniędzy, a przeznaczenie ich na 18-letniego napastnika, który przez dwa lata zagrał w Ligue 1 dziesięć spotkań i strzelił tylko jedną bramkę wydawało się nie być najmądrzejszym rozwiązaniem. Wenger jednak wiedział swoje i ściągnął krnąbrnego snajpera na Highbury. Dzięki kontuzji Iana Wrighta, Anelka szybko wskoczył do pierwszej jedenastki „Kanonierów” i co ważniejsze zdumiewał skutecznością. W następnym sezonie pomógł klubowi zdobyć podwójną koronę, a sam został uznany za najlepszego młodego piłkarza w Premier League. Gdy w 1999 roku zażądał sporej podwyżki, klub odmówił, a fani, delikatnie mówiąc stracili sympatię i szacunek do młodego Francuza. I wtedy stało się jasne, że jego czas na Highbury dobiegł końca. Po napastnika zgłosił się Real Madryt, który zapłacił za transfer bagatela 22,3 miliona funtów. Spora przebitka i jeden z najlepszych interesów w historii futbolowych transferów.
Obrońca – Wenger, tak jak większość piłkarskich szkoleniowców, był też przez pewien czas piłkarzem. Występował w obronie, na pozycji stopera, a jego idolem i wzorem do naśladowania był sam Franz Beckenbauer. Podpatrywanie „Cesarza” nie wychodziło mu jednak najlepiej – mniejszy talent, mniejsze umiejętności, no i nie ta klasa. W Ligue 1 wystąpił zaledwie 11 razy, za każdym razem w koszulce RC Strasburg. Miał jednak sporo szczęścia, bo załapał się akurat do mistrzowskiej drużyny z sezonu 1978/79 – to jego jedyny sukces w roli piłkarza. Oczywiście grał trochę w niższych ligach, ale nie ma co ukrywać, że piłkarzem był co najwyżej średnim. Nawet idol dzisiejszej młodzieży, nasz wspaniały reprezentant, Damien Perquis zaliczył w Strasburgu więcej występów na tej samej pozycji, a to mówi już samo za siebie. Choć on akurat o mistrzostwie Francji może jedynie pomarzyć. W wieku 32 Wenger lat zawiesił buty na kołku i zdecydował się poświęcić trenerce. Całe szczęście z o wiele lepszym skutkiem.
Poliglota – w ilu językach potraficie się porozumieć? W dwóch? Trzech? Całkiem nieźle, jednak do Wengera troszkę wam jeszcze brakuje. Francuz biegle mówi po francusku (co wcale nie musi być tak do końca oczywiste, wystarczy spojrzeć na Franka Smudę i to, co wyprawia on z naszym językiem), a także angielsku, hiszpańsku i niemiecku. W mniejszym stopniu opanowane ma języki włoski i japoński, ale jak sam twierdzi, jest w stanie się w nich dogadać. Takiego talentu lingwistycznego wypada tylko pozazdrościć.
Pizza-gate – w 2004 roku po meczu między Arsenalem i Manchesterem United doszło do awantury przy szatniach. Wenger oskarżył napastnika United, Ruuda van Nistelrooya o symulowanie w polu karnym, dzięki czemu sędzia podyktował rzut karny dla „Czerwonych Diabłów”. Jedenastki jednak nie wykorzystał sam holender i sprawiedliwości stało się za dość. Jednak Wenger chciał podkreślić, jak bardzo denerwują go takie zachowania i powiedział niderlandzkiemu napastnikowi, co o nim myśli. Wtedy do akcji wkroczył Ferguson, który rzucił się na Wengera i wrzeszcząc, rozkazał mu zostawić zawodnika w spokoju. I kilka sekund później, ni stąd ni z owąd, dostał pizzą. Aby wziąć udział w pomeczowej konferencji prasowej, szkoleniowiec „Czerwonych Diabłów” musiał się natychmiast przebrać. Włoski przysmak został rzucony w kierunku Szkota, przez Ceska Fabregasa, który przyznał się do tego dopiero kilkanaście dni temu. Jak stwierdził, chciał pokazać, że murem stoi za swoim trenerem, ale gdy już to zrobił, głupio mu było się przyznać, że to właśnie on rzucił jedzeniem w menedżera United. Teraz widocznie wstyd mu przeszedł.
Rice Pat – prawa ręka Arsene Wengera, jego wierny druh, kompan i asystent. Panowie współpracują ze sobą już 15 lat i jeszcze nie mają siebie dosyć, a to doprawdy godne podziwu. Rice jest związany z Arsenalem od bardzo dawna – był piłkarzem AFC w latach 1966–1980 i zaliczył z armatką na piersi 397 występów. To jeden z najlepszych wychowanków i prawych obrońców w historii klubu. W 1980 roku przeniósł się do innego angielskiego zespołu, Watford F.C., aby spokojnie doczekać emerytury. Gdy już zawiesił buty na kołku wrócił tam gdzie czuł się najlepiej, czyli na Highbury. Tyle, że już w nowej roli. Przez dwanaście lat trenował klubową młodzież, a gdy w 1996 roku zwolniono Bruce’a Riocha zajął jego miejsce na stołku trenerskim. Jak zapewniał, nie interesowało go bycie pierwszym szkoleniowcem klubu i przyjął tę ofertę tylko tymczasowo – wytrwał na niej 15 dni – dopóki zarząd nie znajdzie nowego trenera. Padło na Wengera, który od razu nominował Rice’a swoim asystentem. I od tamtej pory panowie są na ławce trenerskiej nierozłączni.
Reprezentacja – Wenger kilku krotnie odmawiał prowadzenia reprezentacji Francji i Anglii. Rodzimej federacji powiedział „nie” w 1993 roku, jako trener Monaco (rok później został z klubu z księstwa zwolniony), oraz dwukrotnie, jako szkoleniowiec Arsenalu. Na początku XXI wieku zapolowali na niego też panowie z angielskiego związku piłki nożnej, ale i oni musieli obejść się smakiem. Francuz stwierdził, że nie interesuje go prowadzenie żadnej drużyny narodowej i w najbliższej przyszłości zdania nie zmieni.
Strasburg – to właśnie w tym mieście, 22 października 1949 roku, na świat przyszedł Arsene Wenger. Tam się wychował i dorastał. W klubie z rodzinnego miasta zadebiutował w Ligue 1 i zdobył jedyne trofeum, jako piłkarz – tytuł mistrza Francji za sezon 1978/79. W 1971 obronił tytuł magistra ekonomii na University of Strasburg, jednej z najbardziej cenionych szkół wyższych we Francji. Niestety nie dane mu było poprowadzić klubu z rodzinnego miasta w roli szkoleniowca, o czym marzył, we wcześniejszych latach kariery.
Sędziowie – najgorsza zmora Wengera. Jeśli wierzyć jego słowom na pomeczowych konferencjach, to właśnie oni, na przemian ze źle przygotowanym boiskiem, winni są 95% porażek Arsenalu. Francuzowi podpadli już tacy eksperci od dmuchania w gwizdek jak Howard Webb, Martin Atkinson i zwłaszcza Phil Dowd. Wiadomo, jak to w futbolu, czasem sędzia coś zabierze, czasem coś da. Ale kibice i trenerzy – nie tylko Arsenalu, ale wszystkich zespołów – częściej dostrzegają tylko błędy popełniane przez arbitrów przeciwko ich drużynie. Za to prezentów otrzymanych od panów w czerni nie są już tak chętni komentować. Oczywiście nie raz zdarzyło się, że sędziowie podarowali Arsenalowi karnego, czy niesprawiedliwie ukarali zawodnika drużyny przeciwnej czerwoną kartką. Jednak błędy popełniane w drugą stronę także miały miejsce i trzeba to Wegnerowi oddać, nie raz wypaczały końcowy wynik spotkania. Ale przydarzyć się po prostu musiały, bo poziom sędziowania w EPL wcale nie jest wyższy niż w naszej rodzimej T-Mobile Ekstraklasie. W każdej kolejce można doszukać się błędnych decyzji arbitrów i prędko się to raczej nie zmieni.
Trofea – Jedno mistrzostwo i puchar Francji, trzy mistrzostwa Anglii, po cztery Puchary Anglii i Tarcze Wspólnoty. Wenger jest także zdobywcą Pucharu i Superpucharu Japonii z zespołem Nagoya Grampus Eight. Jeśli chodzi o wyróżnienia indywidualne, to jest ich nieco więcej. Francuz był kilkukrotnie wybierany między innymi menadżer roku Premier League, trenerem roku według France Football i BBC, oraz Francuskim menedżerem roku. W 2006 roku uznano go za największą osobowość angielskiego futbolu. Jest także odznaczony Order of the British Empire, Najwspanialszym Orderem Imperium Brytyjskiego.
Upór – uznawany jest za największą wadę francuskiego menedżera. Kibice twierdzą, że to właśnie jego niechęć do wydawania pieniędzy i upór w stawianiu na raz upatrzonych sobie piłkarzy, sprawiły, że Arsenal od dłuższego czasu nie może poszerzyć swojej kolekcji trofeów. Jednak to, co przez jednych jest wadą, przez innych może być uznane za zaletę. Wielu ludzi otwarcie mówi o tym, że podziwia Wengera właśnie za to, że trzyma się swojego i nie pozwala innym wtrącać się w jego decyzje. Ludzi, tak niepodatnych na sugestie innych jest na świecie bardzo mało, są wręcz na wyginięciu. Dlatego trzeba ich cenić.
Vieira Patrick – wieloletni kapitan i gwiazdor Arsenalu. Jeden z pierwszych transferów Wengera w roli szkoleniowca „Kanonierów”, kosztował londyński klub 3,5 miliona funtów. Defensywny pomocnik miał udział we wszystkich trofeach zdobytych przez Arsenal pod wodzą francuskiego menedżera, a trzy z nich świętował w roli kapitana zespołu. Opaskę dostał w 2002 roku, gdy karierę zakończyć postanowił Tony Adams. Francuski pomocnik kapitanował drużynie „Invincibles”, która sezon 2003/2004 zakończyła bez ani jednej ligowej porażki, czym na stałe zapisał się w annałach angielskiej piłki klubowej. Do historii przeszły też jego potyczki z kapitanem Manchesteru United, Royem Keanem. Obydwaj panowie delikatnie mówiąc za sobą nie przepadali i nie oszczędzali się zarówno na boisku, jak i po za nim. Głośno było zwłaszcza o awanturze przed meczem tych dwóch zespołów w sezonie 2004/2005, gdy Vieira o mało nie pobił się z Garym Nevillem, a w obronie angielskiego obrońcy stanął właśnie Keane. W 2005 roku francuz odszedł z Arsenalu i dołączył do Juventusu Turyn, a rok później przeszedł do Interu Mediolan.
Van Persie Robin – można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie upór i konsekwencja Wengera, dla van Persiego w ogóle nie byłoby teraz miejsca w europejskim futbolu. A przynajmniej na takim poziomie. Obecny kapitan Arsenalu, jest jego największa gwiazdą i nadzieją na lepsze jutro. Kto, jak kto, ale van Persie ma wobec Wengera wielki dług do spłacenia. On jeden w niego wierzył, on jeden na niego stawiał i przekonywał wszystkich wokół, że holender jeszcze wyjdzie na ludzi. Nie bez powodu przez lata van Persie nazywany był szklanym, lub porcelanowym zawodnikiem – lekki kopniak, lub popchnięcie wystarczyło, aby wypadł z gry na kilka tygodni. W końcu fani mieli tego dość, żądali, aby klub go sprzedał i sprowadzić na jego miejsce kogoś, kto będzie w stanie rozegrać przynajmniej 20 spotkań w sezonie. Większość szkoleniowców pewnie ugięłaby się pod presją kibiców i czym prędzej wygoniła z klubu zawodnika, z którego i tak nie mieli pożytku, aby ratować własną posadę. Jednak Wenger nie zalicza się do „większości”. Powiedział wtedy stanowcze „NIE” i kazał wszystkim poczekać, aż napastnik wydobrzeje i będzie mógł pokazać, na co go stać. On wiedział, jaki potencjał drzemie w holenderskim snajperze i że pozbycie się go z klubu będzie jeszcze gorszym pomysłem, niż sprowadzenie Jeffersa. I (jak w większości przypadków) miał racje. Od dłuższego czasu van Persie nie narzeka na zdrowie, czuje się świetnie, a co za tym idzie, jest w stanie pokazać pełnie swoich umiejętności. W 2011 roku jest najskuteczniejszym zawodnikiem Premier League i drugim najskuteczniejszym w całej Europie – wyprzedza go jedynie Cristiano Ronaldo. Oczywiście już ostrzą sobie na niego zęby inne, bogatsze kluby z Manchesterem City na czele. Jednak gwiazdor Arsenalu za dużo zawdzięcza klubowi i francuskiemu szkoleniowcowi, aby teraz, w momencie, gdy wreszcie spełnia pokładane w nim nadzieje i został liderem z prawdziwego zdarzenia, tak po prostu odejść. To Wenger dał światowej piłce van Persiego i Holender sam wie o tym najlepiej.
Weah George – Liberyjczyka znają chyba wszyscy fani futbolu, ale niewielu wie o tym, że to właśnie francuski menedżer sprowadził go w 1988 roku do Europy. Młody Weah w ciągu dwóch sezonów (1986/87 i 1987/88) strzelił w różnych afrykańskich rozgrywkach aż 39 goli, czego, taki ktoś jak Wenger po prostu nie mógł nie zauważyć. Sprowadził 22-letniego, całkiem anonimowego na Starym Kontynencie Liberyjczyka do Monaco, które było wtedy poważnym klubem – mistrzem Francji. Już w tak odległych czasach Wenger nie bał się stawiać na młodzież, co wyszło na dobre całej światowej piłce. Weah był mistrzem Francji z Paris Saint Germain, Woch z AC Milan (dwukrotnie), a także zdobywcą FA Cup z Chelsea i Pucharu Francji z PSG (dwukrotnie). W 1995 roku został uznany za najlepszego piłkarza na świecie i w Europie, za co przyznano mu złotą piłkę, oraz nagrodę FIFA. Jest jednym z zaledwie pięciu afrykańskich zawodników, którzy znaleźli się na liście FIFA 100, przygotowanej w 2004 roku przez Pelego.
Zagraniczni piłkarze – zgadnijcie, który z trenerów po raz pierwszy w historii Premier League nie znalazł miejsca dla ani jednego Anglika w meczowej kadrze swojego zespołu? Każda inna odpowiedź, niż „Arsene Wenger”, byłaby nierozważna. 14 lutego 2005 roku spotkaniu Arsenalu z Crystal Palace (5:1), w 16-osobowej ekipie "Kanonierów" zabrakło choćby jednego piłkarza z Anglii. W składzie na mecz znalazło się miejsce dla 6 Francuzów, 3 Hiszpanów, 2 Holendrów i po jednym zawodniku z Brazylii, Niemiec, Kamerunu, Wybrzeża Kości Słoniowej i Szwajcarii. Był to pierwszy taki przypadek w 133-letniej historii angielskiego futbolu. "Nie patrzę ludziom w paszporty, patrzę na ich umiejętności i serce do gry" - powiedział po tym spotkaniu Wenger. Warto odnotować, że w 1999 roku w barwach Chelsea również nie zagrał żaden Anglik, ale wówczas na ławce rezerwowych zasiadło czterech piłkarzy z tego kraju. Tylko czekać, aż „osiągnięcie” francuza powtórzy Franciszek Smuda, tyle, że na poziomie reprezentacyjnym. Za chwilę w polskiej kadrze grać będą sami Francuzi, Niemcy, Kolumbijczycy… W końcu już teraz zajęcia na kadrze prowadzone są po angielsku.
Żona – a właściwie złożona jej obietnica. Gdy Wenger obejmował Arsenal, obiecał wybrance swojego serca, że to jego ostatnie pięć lat w futbolowym świecie. Miał tylko zarobić na spokojną starość, a potem w końcu zacząć więcej czasu poświęcać rodzinie. Jeśli wszystkie swoje obietnice spełnia tak jak i tą, to zaczynam pani Wengerowej serdecznie współczuć. Jak na razie przepracował w AFC trzy razy więcej czasu niż obiecał, i na zakończenie tej współpracy wcale się nie zapowiada.
Źródła zdjęć:
gazeta.pl
arsenal.com
news.bbc.co.uk
thedailychampion.com
thisislondon.co.uk
football-pictures.net
arsenal.com
news.bbc.co.uk
thedailychampion.com
thisislondon.co.uk
football-pictures.net