Z powodu natłoku zajęć i przeróżnych obowiązków nie mam ostatnio zbyt wiele czasu na oglądanie meczów, nawet tych Arsenalu. Ale może to i dobrze? Bo właśnie zdałem sobie sprawę, że za każdym razem, gdy jednak znajdę chwilę na meczyk to akurat wtedy tracimy punkty. Z ostatnich dziewięciu spotkań oglądałem tylko potyczki z Marsylią (0:0), Fulham (1:1) i Olympiakosem (1:3). Naprawdę mam pecha, albo go przynoszę, bo były to jedyne spotkania, których Arsenal nie wygrał…
Cieszę się, że „Kanonierzy” w reszcie wracają do dobrej formy. Ostatni ligowy mecz przegraliśmy na początku października, czyli ponad dwa miesiące temu. Od tamtej pory jest tylko dobrze, albo bardzo dobrze. W końcu potrafimy wygrywać z tymi klubami teoretycznie słabszymi, typu Norwich, Wigan czy West Brom (szkoda tylko punktów straconych z Fulham). A to niezwykle ważne, bo to właśnie w takich meczach najczęściej traci się szansę na tytuł. Co prawda Arsenal od mistrzostwa dzielą lata świetlne, bo tylko tak można nazwać dziewięć punktów straty do lidera z jednym meczem rozegranym więcej. Całe szczęście, że to dopiero grudzień, a nie np. kwiecień. Do rozegrania zostało jeszcze sporo spotkań i z pewnością City takiej formy nie utrzyma. Wahania widać już było w Lidze Mistrzów, gdzie prezentowali się nędznie i byli po prostu bezradni. Liczę, że kryzys dopadnie ich wcześniej, niż później, bo już nie mogę patrzeć na tabelę Premier League.
Jednak będąc szczerym nie bardzo wierzę w to, że Arsenal ma jeszcze szanse na mistrzostwo – zwłaszcza po odpadnięciu obydwu klubów z Manchesteru z Champions League. Teraz zarówno Fergie, jak i Mancini będą mogli skupić się na rozgrywkach ligowych i nie będą mieli dylematów pod tytułem „kogo oszczędzić na mecz ligowy, a kogo na ćwierć/półfinał CL?”. Bo szczerze wątpię, aby któryś z tych klubów na poważnie zaangażował się w rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla nich każdy mecz w Premier League będzie meczem o wszystko, o być albo nie być. My powinniśmy powalczyć z Tottenhamem i Chelsea o trzecie miejsce, co nie będzie jednak łatwe. Spurs mają dwa mecze rozegrane mniej i dwa punkty przewagi nad nami, a Chelsea to jednak Chelsea. Wiem natomiast, że podium jest w naszym zasięgu i że jeśli utrzymamy taką formę, to powinniśmy się na nim znaleźć.
Większe nadzieje wiążę z FA Cup, a zwłaszcza z Ligą Mistrzów. To rozgrywki, w których jeden strzał, jedno dobre zagranie może zadecydować o losach meczu, a co za tym idzie także o awansie do dalszej fazy rozgrywek. Jeśli będziemy mieć jeszcze nieco szczęścia w losowaniu, możemy naprawdę sporo namieszać. I nie ważne, czy na naszej drodze stanie Real, Barcelona, Lyon, APOEL czy Chelsea. Wystarczy grać rozważnie, konsekwentnie i z szacunkiem dla przeciwnika, a nie w strachu przed nim. Mając w składzie takich piłkarzy jak Robin, Theo, Gervinho, Arteta, Vermaelen, Sagna, Szczęsny, czy Wilshere naprawdę nie mamy powodów do strachu. To nas powinni się bać. Z takim założeniem powinni nasi zawodnicy wychodzić na każdy kolejny mecz – z przekonaniem o swojej wyższości nad rywalem, będąc pewnym swoich umiejętności i klasy. W końcu, jeśli APOEL potrafi pokonać FC Porto czy Zenit, to czemu Arsenal nie miałby pokonać Milanu, Realu czy Barcelony? W futbolu, a zwłaszcza w rozgrywkach pucharowych, gdzie naprawdę o wszystkim decyduje chwila nieuwagi, bądź przypadek, wygrać może każdy. Nie zawsze jest to faworyt, nie zawsze drużyna teoretycznie silniejsza. Wygrywa ten, komu dopisało szczęście, ten kto wykorzystał jedną sytuację więcej niż rywal. A my z van Persiem na szpicy o zdobywanie bramek możemy być spokojni. Dlatego nie sądzę, że powinniśmy się bać kogokolwiek. Wystarczy trochę pewności siebie, wiary we własne umiejętności, odrobina szczęścia i konsekwencji w grze.
Nie doszukujcie się w dzisiejszym wpisie ładu i składu, bo ich brak. Jestem rozkojarzony, słabą myślę i piszę to w pośpiechu. Trochę brakuje mi pomysłu, jak przekazać moje myśli. Niedługo powinno być zdecydowanie lepiej. Gdy w końcu znajdę chwilę żeby po prostu usiąść i odpocząć od tego wszystkiego, przeleje moje myśli w zdecydowanie lepszej formie.