Tylko 256 dni trwała przygoda tytułowego „Nowego Mourinho” jakim okrzyknięto Andre Villasa-Boasa z londyńską Chelsea. Przy 1189 dobach, jakie spędził na Stamford Bridge „The Special One” robi to raczej marne wrażenie. Tyle, że warunki, w jakich musieli pracować obydwaj szkoleniowcy były zupełnie inne i jeśli weźmiemy to pod uwagę, to trudno dziwić się, że projekt AVB nie wypalił. Bo wypalić po prostu nie miał prawa.
Nie ma na świecie szkoleniowca, który byłby w stanie przeprowadzić zmianę pokoleniową w klubie takiej klasy jak Chelsea bez mniejszych, lub większych problemów. Tyle, że 34-letni Portugalczyk był wręcz skazany na porażkę. Trudno wyobrazić sobie, aby udało mu się przeprowadzić rewolucję kadrową, jaka w Chelsea była nieunikniona, bez odbicia się sytuacji na wynikach zespołu. Przed sezonem nikt w klubie nie myślał nawet o wypadnięciu z TOP 4 – cele były ambitne, przy dobrych wiatrach celowano nawet w mistrzostwo, choć nie ukrywano, że wypadki przy pracy mogą się zdarzyć. Takim właśnie wypadkiem miało być zajęcie najniższego miejsca na podium, tuż za dwoma drużynami z Manchesteru, które odbiłoby sobie w Pucharze Anglii lub w Lidze Mistrzów. Teraz, gdy widmo piątego miejsca wydaje się coraz bardziej realne władze klubu zdecydowały, że bez zmian na kierowniczym stanowisku się nie obejdzie i postanowiono zmienić szkoleniowca, któremu nie po drodze było ze znakomitą większością zawodników.
A miało być tak pięknie... |
Tak złego kontaktu z piłkarzami nie miał chyba na Stamford Bridge w erze Romana Abramowicza żaden inny szkoleniowiec, nawet Luiz Felipe Scolari, który wytrzymał na stanowisku jeszcze krócej od Portugalczyka. Jednak od żadnego z nich nie żądano przeprowadzenia zmiany pokoleniowej, popartej dobrą grą zespołu. Na początku nie wyglądało to źle – Chelsea grała w miarę składnie i utrzymywała się w TOP 4, czyli spełniany był plan absolutnego minimum. Miedzy dziewiątą i dwunastą kolejką klub doznał jednak trzech porażek – z QPR, z Arsenalem i Liverpoolem. Wtedy zaczęło coś pękać, narodziły się konflikty na linii piłkarze – szkoleniowiec. Gdy wydawało się, że odniesione w 15. kolejce zwycięstwo nad pewnie lejącym wszystkich dotychczasowych rywali Manchesterem City pomoże wrócić „The Blues” do walki o mistrzostwo stało się coś niewytłumaczalnego – przyszła seria czterech meczów bez zwycięstwa. Remisy z Wigan, Tottenhamem, Fulham i porażka z Aston Villą sprawiły, że konflikt trenera z zawodnikami jeszcze się pogłębił. Najbardziej nie podłodze z Portugalczykiem mieli Ci, którzy pamiętali jeszcze rządy Jose Mourinho – starszyzna zespołu w osobach Petra Cecha, Johna Terry’ego, Ashley’a Cole’a, Franka Lamparda i Didiera Drogby. Dwaj ostatni coraz częściej lądowali na ławce, co oczywiście nie przypadło im do gustu. Trudno się jednak dziwić, że mając do dyspozycji Raula Meirelesa, Ramiresa, Daniela Sturridge’a i Fernando Torresa AVB podejmował takie, a nie inne decyzje. Bo od kogo zacząć rewolucje kadrową, jeśli nie od tych, którzy mają już swoje lata, a w ich miejsce można wystawić zawodników o porównywalnej klasie? Dla Cecha, Cole’a i Terry’ego zmienników w Chelsea po prostu nie ma, ale bez wcześniej wspomnianej dwójki już jakoś obejść by się dało. Tak przynajmniej twierdził AVB.
Jego tok rozumowania niestety nie przypadł do gustu zawodnikom, którzy zaczęli się buntować. Z faktem posadzenia na ławce Lampard i Drogba mogliby się jeszcze pogodzić, ale tylko wtedy, gdyby gest wykonany został przez trenera naprawdę wielkiego, z olbrzymią charyzmą. Choćby Hiddinka, lub Ancelottiego. Ale odsunięcie ich od gry przez kogoś zaledwie o rok starszego od nich, kogo pamiętają jeszcze z ery Mou, gdy był jednym z jego pomagierów, było nie do zaakceptowania. Gdyby trenera broniły jeszcze wyniki, a zajmujący ich miejsce w składzie Meireles i Torres rzeczywiście prezentowali się od nich lepiej, to może zdołaliby się z tym pogodzić. Ale że byli zawodnicy Liverpoolu nie byli w stanie pokazać naprawdę niczego wartościowego, to trudno dziwić się, że Anglik i Iworyjczyk mieli duże pretensje. Wszelkie schematy zawodziły, Portugalczykowi nie wychodziło praktycznie nic co sobie założył, a ci, którzy mieli zastąpić podstarzałe gwiazdy w każdym kolejnym meczu udowadniali, że to zadanie ich przerasta. Wystarczy wspomnieć, że Lampard, którego AVB najsilniej próbował odsunąć od składu jest w tym momencie najskuteczniejszym zawodnikiem Chelsea – zdobył dziesięć ligowych goli i po razie trafił w LM i FA Cup. Oznacza to, że Anglik ma w swoim dorobku trzy razy więcej trafień od Torresa i sześć razy więcej od Meirelesa.
Atmosfera była coraz bardziej gorąca, aż w końcu stało się jasne, że z tym kapitanem statek rosyjskiego miliardera daleko już nie popłynie. A czarę goryczy przelał… Arsenal. Dwa naprawdę zaskakujące zwycięstwa Kanonierów nad Tottenhamem i Liverpoolem (przed meczem z Tottenhamem brałbym w ciemno dwa punkty) sprawiły, że odskoczyliśmy „The Blues” na trzy punkty, co dla Abramowicza było już przegięciem. Według rosyjskiego miliardera właśnie wybił ostatni dzwonek na uratowanie sezonu i zdecydował się on go nie lekceważyć.
I w taki oto zręczny sposób na sam koniec przechodzimy do pojedynku Liverpool – Arsenal. „The Reds” zagrali dokładnie tak, jak przyzwyczaili nas do tego nasi ulubieńcy – odważnie, z polotem, ofensywnie, niedbale w obronie. Milion szans na bramkę, zmarnowany rzut karny, obite słupki, a bramkarz rywali notuje właśnie jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy występ w sezonie. Brzmi znajomo, nieprawdaż? Tego meczu gospodarze wygrać po prostu nie mieli prawa – czego by nie próbowali to i tak by im to nie wyszło. Nawet gola dla nich zdobyć musiał zawodnik Arsenalu – gdyby nie swojak Koscielnego to przegraliby ten mecz do zera. Takie mecze się zdarzają, a my wiemy o tym chyba najlepiej na świecie. Jakie to dziwne nagle zobaczyć to wszystko z drugiej strony. No cóż – dla nas mecz ułożył się vantastycznie :)
1 Comment
no i pięknie