Trzy solidne kopniaki w dupę w ciągu dwóch tygodni. Oto jak szybko United, Barcelona i (sic!) Birmingham sprowadziły nas na ziemię.
27 lutego staliśmy przed ogromną szansą zdobycia wszystkich, czterech pucharów, jakie tylko nam zaproponowano. Finał Carling Cup ze słabym w tym sezonie Birmingham City, niezła zaliczka przed wyjazdem na Camp Nou, terminarz ligowy o wiele lepszy od tego United i bezpośrednie starcie z Diabłami w FA Cup.
Teraz, zaledwie dwa tygodnie później zostaliśmy tylko w grze o mistrzostwo Anglii. Niektórzy powiedzą, że będzie nam teraz łatwiej, bo możemy się skoncentrować na jednych rozgrywkach i nie martwić o nadmiar meczów. A ja powiem, że patrząc na grę Arsenalu w ostatnich tygodniach, na zachowanie naszych zawodników i to jak łatwo się poddają, sam już w to nie wierzę. Nie będzie żadnego mistrzostwa, tak samo jak nie będzie żadnego innego trofeum. To taka reakcja łańcuchowa. Jeden słabszy mecz powoduje obniżenie morale w zespole i zmniejsza pewność siebie. Nie dość, że nasi piłkarze chyba nie są gotowi mentalnie do zdobywania trofeów, to jeszcze odpuszczają niewiarygodnie szybko. Zupełny brak wyspiarskiego charakteru, sportowej złości i dążenia do wygranej, oraz te przeklęte kontuzje. Jedyni piłkarze, którym w tym sezonie naprawdę nie ma, czego zarzucić, to Nasri, Wilshere i (trochę mniej, ale jednak) Djourou. Te trio zawsze zostawia serce na boisku, walczy i przypomina nam, że to właśnie Arsenal oglądamy. Reszta zawodników zdecydowanie odstaje psychicznie. Bo piłkarsko, naprawdę nie ma im, czego zarzucić. Nie wiem czyja to wina, czy Wengera, czy sztabu szkoleniowego, czy samych piłkarzy.
Teraz, zaledwie dwa tygodnie później zostaliśmy tylko w grze o mistrzostwo Anglii. Niektórzy powiedzą, że będzie nam teraz łatwiej, bo możemy się skoncentrować na jednych rozgrywkach i nie martwić o nadmiar meczów. A ja powiem, że patrząc na grę Arsenalu w ostatnich tygodniach, na zachowanie naszych zawodników i to jak łatwo się poddają, sam już w to nie wierzę. Nie będzie żadnego mistrzostwa, tak samo jak nie będzie żadnego innego trofeum. To taka reakcja łańcuchowa. Jeden słabszy mecz powoduje obniżenie morale w zespole i zmniejsza pewność siebie. Nie dość, że nasi piłkarze chyba nie są gotowi mentalnie do zdobywania trofeów, to jeszcze odpuszczają niewiarygodnie szybko. Zupełny brak wyspiarskiego charakteru, sportowej złości i dążenia do wygranej, oraz te przeklęte kontuzje. Jedyni piłkarze, którym w tym sezonie naprawdę nie ma, czego zarzucić, to Nasri, Wilshere i (trochę mniej, ale jednak) Djourou. Te trio zawsze zostawia serce na boisku, walczy i przypomina nam, że to właśnie Arsenal oglądamy. Reszta zawodników zdecydowanie odstaje psychicznie. Bo piłkarsko, naprawdę nie ma im, czego zarzucić. Nie wiem czyja to wina, czy Wengera, czy sztabu szkoleniowego, czy samych piłkarzy.
Ta sytuacja powtarza non stop się od 6 lat, ale widocznie to za krótko, by wyciągnąć z tego wnioski. Co sezon mamy w drużynie szpital, ale Wenger nigdy nie uzupełnia składu, twierdząc, że transfery, są nam niepotrzebne. I właśnie, przez taką nieuzasadnioną wiarę, że teraz będzie dobrze i że kontuzje naglę przestaną nas omijać, zostaliśmy do końca sezonu bez środka obrony. Zostając od początku sezonu bez Vermaleana i wiedząc przecież, o podatności na kontuzje Djourou, Wenger nie wzmocnił obrony, twierdząc, że wszystko jest w porządku. Niestety teraz zostaliśmy tylko z Koscielnym, Squillacim i Miquelem. Z takimi środkowymi obrońcami niestety świata (a nawet Anglii) nie zawojujemy. Przed nami jeszcze spotkania z United, LFC i Sp*rs. Wszystkie te zespoły są niesamowicie silne z przodu i nieopierzony Miguel, lub beznadziejny SS będą dla nich jak woda na młyn. Rooney, Suarez czy van der Vaart już pewnie zacierają rączki. A gdy (nie daj Boże) stracimy gola, jako pierwsi, to cały zespół stanie w miejscu, ze smutną miną i założonymi rękami, ale i ze świadomością, że po meczu Wenger i tak zwali winę na sędziego (zapewne słusznie, ale mniejsza o to), na złą murawę, albo na napięty terminarz (co już nam nie grozi).
A może wcale tak nie będzie? Może Kanonierzy, nagle znajdą w sobie pokłady ukrytej energii i od teraz, mając przed sobą jasno postawiony cel zaczął do niego dążyć ponad wszystko, nawet w mocno okrojonym składzie? Mając świadomość, że teraz i tak już na nich nikt nie stawia, nie mają nic do stracenia. Zaczną grać na luzie, skutecznie i z przekonaniem, że wszystko się może zdarzyć. A United, ciągnąc trzy sroki za ogon, będzie puszczał jedną za drugą i w końcu zostanie na lodzie. Taki scenariusz też jest przecież możliwy, bo nie takie historie już świat futbolu słyszał.
Ale, żeby nie czekać na cud i pewnie kroczyć od zwycięstwa do zwycięstwa, brakuje nam naprawdę niewiele. Świeżej krwi, trochę rozsądku i prawdziwego lidera. Dlatego moim skromnym zdaniem potrzeba nam w Klubie kogoś takiego, kto będzie wiedział, czemu wychodzi na to boisko i po co właściwie się w tę piłkę gra. Urodzonego zwycięzcy i lidera, który będzie nas w stanie pociągnąć do przodu w trudnych momentach i zdrowo opierdolić resztę zawodników, kiedy przestanie im się chcieć. Kto ma prawdziwy głód trofeów, piłkarską złość i przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Kimś takim za parę lat może być Jack, ale „za parę lat” nas wcale nie urządza. Takiego piłkarza potrzeba nam teraz, bo właśnie TERAZ kogoś takiego nam brakuje. Szkoda, że zamiast zainwestować w takiego zawodnika wciąż sprowadzamy nastolatków z Brazylii, Japonii czy Francji. Nastolatkowie ci przylatują do Londynu po naukę piłkarskiego rzemiosła i dostają ją. Są niesamowici technicznie, mają zmysł gry kombinacyjnej i odrobinę szaleństwa. Czyli są typowymi produktami Arsene Wengera. Ale nie utożsamiają się z Klubem, na tyle by za niego umrzeć (oczywiście piłkarsko, nikogo do samobójstwa nie zachęcam). Po prostu robią swoje i nic ponad to. A nam, właśnie tego „ponad to” brakuje.
Nasza sytuacja do złudzenia przypomina mi „osiągnięcie” Bayeru Leverkusen w sezonie 2001/02. Aptekarzom zostały w tamtym sezonie do rozegrania tylko trzy mecze. Ostatnia kolejka ligowa (dwa punkty przewagi nad drugą Borussią Dortmund), finał krajowego pucharu (z Schalke 04) i finał Ligi Mistrzów (mecz z Realem i piękny wolej Zizou). Byli na szczycie, mogli zgarnąć wszystko i zostać legendami Klubu. Oczywiście im bardziej chcesz, tym gorzej Ci wychodzi i zawodnicy z BayArena wszystkie trzy mecze przegrali, kończąc sezon bez jakiegokolwiek pucharu. Jeśli tak miałby wyglądać i nasz sezon, to w sumie lepiej, że odpadliśmy z tych rozgrywek już teraz – mniejsze rozczarowanie. Szkoda tylko tego Carling Cup, który był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Naprawdę nie jestem stanie wcielić się w skórę kibica zespołu z Leverkusen i spróbować wyobrazić sobie, co czuł w tamtym momencie. Ależ to musiało straszliwie boleć.